Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.



 
IndeksSzukajRejestracjaZaloguj

 

 Jestem Kumagae Ishifone...

Go down 
AutorWiadomość
Chikaze


Chikaze


Mistrz Gry : Kuchiki Kyosuke

Karta Postaci
Punkty Życia:
Jestem Kumagae Ishifone... Pbucket496/510Jestem Kumagae Ishifone... Empty_bar_bleue  (496/510)
Punkty Reiatsu:
Jestem Kumagae Ishifone... Pbucket6424/6942Jestem Kumagae Ishifone... Empty_bar_bleue  (6424/6942)

Jestem Kumagae Ishifone... Empty
PisanieTemat: Jestem Kumagae Ishifone...   Jestem Kumagae Ishifone... Empty2017-08-17, 03:22

I leżę właśnie na polu śniegu w środku niczego, kicając sobie radośnie jako dusza wykrwawiająca się na śmierć, ciągle pamiętając wszystko ze swojego poprzedniego życia? No, to ostatnie jest kluczowe, bo inaczej nie odpowiedziałabym na to pytanie, a cholernie złożona jest to historia. No kurwa, założę się, że na parę żyć by starczyło, a zadziało się to wszystko w jakieś dwa lata. Jak to się właściwie stało? Jak w ogóle się tutaj znalazłam? Po kolei, bo łatwo się pogubić... Zaczęło się to od...

...No, jedną retrospekcję zrobiłam kawałek czasu temu, to nie będę traciła mojego cennego czasu. To wtedy gdy jeszcze byłam chora. Tak w ogóle to rzeczywiście jak nowo narodzona się czuję. To znaczy gdyby nie to, że właśnie dostałam cholernym zanpaktou przez cały bark to bym się czuła. Ale wtedy? Trochę jakbyś nazywała żelatynę kisielem. Niby podobne ale zupełnie nie to. Tak wyglądała moja choroba. Nie mówię, że jestem aniołem teraz, ale wtedy... empatii zero. Odczuwanie bodźców czy emocji – potrafiłam się wkurwić, ale też było to dosyć nijakie. Bardziej to robiłam by rzeczywiście jakoś się... Pobudzić? By nadać mojemu nijakiemu życiu jakiś smak? Trudno mi to teraz nawet zrozumieć, chociaż wszystko się zmieniło ledwo miesiąc temu.

No ale te niespełna dwa lata temu mieszkałam z moim ówczesnym partnerem w bloku mieszkalnym, niewiele robiąc poza siedzeniem i pachnieniem. No, jeszcze czasem wychodziłam na spacer. Ryouji to... Chyba całkiem w porządku facet dla... KOGOŚ, ale kompletnie nie dla mnie. Niezbyt go znałam, i zupełnie mnie to nie interesowało dopóki mi zapewniał to czego potrzebowałam. Ale oczywiście interesowało mnie coś zupełnie innego. I nie wiem, czy mój sfiksowany umysł to wyłapał, ale...

Pewnego zimowego dnia gdy Ryouji poszedł na rozprawę ja zostałam w domu, bo na zewnątrz pizgało. Ale mój mózg nie dawał mi spokoju, rzucał na mnie jakieś cienie i inne typowe zwidy. Ale że cwana z mojego umysłu bestia to mnie inaczej podeszła. Niby przyszła do mnie jego asystentka, coś tam się przejęzyczyła, że niby nie była na rozprawie, ja zadzwoniłam i coś dziwnego usłyszałam... No wzięłam rzeczy i poszliśmy. I jak poszłyśmy to mnie coś napadło. Pusty jakiś... Hhhehehe. Ledwo co widziałam zarysy, i zamiast jak każdy porządny Quincy brać energię z powietrza, to ja tłukłam prosto z siebie. To też po paru strzałach zupełnie się wypstrykałam i musiałam uciekać. Ale nie wyszło, wywaliłam się, narobiłam siniaków, i by mnie dziadostwo zeżarło gdyby mnie ktoś nie uratował.

Aleksander. Jeden z najprzystojniejszych chłopaczków jakich w życiu widziałam, chociaż z początku mało przyjemny i chciał mnie spławić. To właśnie on, na moje własne życzenie zresztą, wbrew jego sugestiom, wskazał mi kierunek w którym powinnam pójść „gdyby moje obecne życie mi się znudziło”. Nic nie ogarniałam, i do tego wyskoczył mi taki przystojniaczek i traktuje mnie jak idiotkę. No to jakie miałam wyjście? I tak już byłam cholernie dumna z tego co miałam, a wiedziałam, że na pewno czegoś mnie może nauczyć. I powiedział te słowa, które huczą mi w głowie... „Pamiętaj... nie ma odwrotu”.

...Jakbym kiedykolwiek chciała zrezygnować. Nie żałuję, nawet teraz. Co najwyżej innych durnych rzeczy, które mi się zdarzają aż nazbyt często, ale to potem.
To po tym zdarzeniu wróciłam do domu. Przekonałam się, jak wielkie siniaki sobie nabiłam (Pikuś przy tym, co później mi się przytrafiało), zjadłam coś, położyłam się...
...diabelstwo. Już wtedy miało formę. Już wtedy było tym, co później mnie męczyło tak długo. Może nie aż tak ukształtowane, może nie tak silne – ale było. O czym mogłam się przekonać znacznie, znacznie później... Ale nie schodząc za bardzo z tematu, następnego dnia, trochę wygoniona przez moje majaki, trochę przez koszmary, a trochę już po własnych przemyśleniach wyszłam niepostrzeżenie z mieszkania, gdy ten robił śniadanie. Nie przejmowałam się kompletnie tym, co myślał i czy się martwi. Nawet jeżeli chwilę wcześniej z niespotykanym u niego zdecydowaniem snuł plany na przyszłość. I nawet się mnie pytał, czy tego chce. No nawet chciałam, tylko bez dzieciaków. Miałabym zapewnione spokojne, dostatnie życie, w którym mogłabym robić masę rzeczy. Poza tym, co tak naprawdę bym chciała.
Ta. Podjęłam decyzję, że sprawdzę przynajmniej o co w tym chodzi. On był zdecydowany, ja też, tylko zupełnie mi nie było po drodze bycie obciążaną przez jakiegoś troskliwego małżonka. Ograniczałby mnie, tak myślałam, i tak myślę dalej... No. Poza tym, że pewnie by skończył podobnie jak reszta mojej rodziny. Zanim jeszcze znalazłam miejsce o którym wspominał mi Aleksander skopałam jakiegoś menela, który się do mnie przystawiał... Ta, tak przynajmniej myślałam. Nie uprzedzajmy faktów, bo się sama zaraz pogubię.

November Eleven. Nigdy nawet się nie zastanawiałam skąd ta nazwa. Pamiętam... Wszystko, mam naprawdę dobrą pamięć. Ale najbardziej w niej zapadał ten lisi neon, i CHOLERNY PUCHATY DYWAN, który czyściłam niezliczoną ilość razy. Kto normalny wpada na pomysł, by wyłożyć podłogę w klubie dywanem?! No nikt, i facet do którego zostałam wysłana normalny nie był. Adalbert... sratatata von Fuchs, nazywany również opiekunem, Vormund. Tak, to kiedyśtam sprawdziłam. Oryginał jakich mało. Wypudrowany mężczyzna w średnim wieku, wypudrowany... Chyba nawet w pełnym makijażu. We fraku, włosy zaczesane, i jeszcze wąsik. Skubany wyglądał jak z jakiejś wcześniejszej epoki...

...W życiu kogoś o tak dobrym sercu nie widziałam. Nie wiem co go motywowało, ale każdego ze swoich uczniów traktował jak swoje dziecko. Słowa nie oddają tego, jak bardzo wychodził z siebie by jego pupilom nie brakowało niczego, jednocześnie dbając o ich bezpieczeństwo. Wiadomo, nie załatwiał nie wiadomo czego. Był jednak... troskliwym nauczycielem. Ta... ta...
No w każdym razie byłam sceptyczna jak cholera gdy go zobaczyłam. Jakiś wypudrowany dziwak, który jeszcze walił wodą kolońską. Ale trochę mi się humor poprawił jak mnie nakierował, żeby jednak nie ciągnąć energii do strzał z siebie tylko z zewnątrz. Taka prosta rzecz a cieszy, a jak ułatwiała życie. A co do życia... W sumie zupełnie o tym zapomniałam, tak dużo już miałam styczności z tym, ale czułam, że ta energia w łuku i strzale wręcz żyje. Ciekawostka... taki detal, do którego zdążyłam już przywyknąć.

No ale uzgodniłam z nim, że będę tu mieszkać, jeść, pracować i ćwiczyć. Układ całkiem niezły, właściwie to samo co chciałam od Ryoujiego i jeszcze więcej. Więc poleciałam zabrać swoje rzeczy. A tak kto? Ryouji, który powinien być w robocie. Wyszło na to, że mózg znowu spłatał mi figla i ten menel co go skopałam po klejnotach to był on. Peszek. Potraktowałam go jak powietrze i dopiero gdy zagrodził mi wejście zwyczajnie go ostrzegłam, że jeśli... Ech. No, pogroziłam mu policją bo mi przeszkadzał w wyprowadzce. Wyszedł bez słowa trzaskając drzwiami. Trochę nim to wstrząsnęło, ale mi to było na rękę. Jeszcze podwędziłam pierścionek zaręczynowy, bo to jedyne co znalazłam szukając pieniędzy. Miałam wymienić na gotówkę, ale... Zostawiłam sobie. Po co? A sama chciałabym wiedzieć, co mi chodziło wtedy po tym chorym umyśle.

Poznałam innych „domowników”. Chłodną, sukowatą Ami, kuzynkę Aleksandra Sonię (Która to wyglądała równie olśniewająco co on, musiała przyznać), spokojnego, skrytego Kenshima, i... No. Moje małe, osobiste brzemię o imieniu Daichi. Swoją drogą, cholernie sprawnie wyrobili tabliczkę z moim imieniem. Zajęło im to tyle, ile mój kurs do mieszkania i z powrotem, a nawet nie wspominałam jak się nazywam. No. Na początek nadąsałam się nad Sonią, bo mi trzepnęła poduszką jak się podnosiła. Odpoczęłam trochę w pokoju, i jak wpadł do mnie Vormund zażądałam przejścia do rzeczy. Był całkiem... poukładany w tym. Najpierw mi wyłożył trochę historii. Przydatne z perspektywy czasu, ale oczywiście jak zwykle tego nie doceniałam. Ale miał trochę... No, mówił jak oficjalnie było. Ale Soul Society jako miejsce, gdzie trafiają dobre duchy... PFFFFFT! No nie mogę, gdybym nie umierała to bym chyba padła!
Miała zejść za godzinę na dół. Ale jeszcze przed tym do jej pokoju dosłownie wpadł ten młodzik. Lat może z czternaście, rudzielec. Próbował być... A cholera wiedziała. Dzieciakowi bardzo się marzyły kobiece wdzięki. Głupi trochę, ale jednak to tylko dzieciak. Mi to jednak nie robiło różnicy, i jak mi się coś nie podobało to o tym mówiłam, o wiele bardziej brutalnie niż teraz. Miałam tą siłę przekonywania, a chłopaczyna biednie się wycofał. Usłyszałam też Kenshima, którego też przed zejściem na dół odwiedziłam, nawet trochę zaciekawiona jego... Wyważeniem? Zdawał się być ogarnięty, tyle. Nie wtykał nosa w nie swoje sprawy, nie ekscytował się. Mówił z sensem. Ponury facet, ale akurat to mogłam uszanować.

Zeszłą na dół. Na sam dół, pod wielką przestrzenią pod klubem, która nawet na niej zrobiła wrażenie. Jedna z normalniejszych rzeczy jakie w życiu widziałam, tak z perspektywy czasu Zebrało się trochę ludzi, w sumie wszyscy. Nawet Aleksander był. Był też, ależ oczywiście Vormund w polo i szortach, co obok pełnego stroju do wfu było drugim najgorszym wdziankiem jakie na sobie miał. Dał mi chwilę na rozgrzanie. Nawet nieźle mi poszło. Z perspektywy czasu bez żadnego treningu musnąć kogoś doświadczonego i uniknąć ataków na odlew to całkiem sporo. Pamiętałam co myślałam. „Mimo korekty taktyki nie byłam w stanie powstrzymać porażki. Zresztą aby móc zareagować na tą szybkość musiałabym być chyba czymś więcej niż człowiekiem”. A on powiedział „Masz całkiem niezły refleks, ale na dzisiaj już wystarczy. Gwarantuję jednak, że pod moją opieką już wkrótce takie strzały nie będą w stanie cię trafić”. Hehe, nie kłamał, skubaniec. Ale sporo czasu mi to zajęło. Mniej niż jakbym szła zupełnie jego planem, ale ja tak już mam, że nie mogę się opędzić od kłopotów. Jakbym ich jeszcze jakoś specjalnie unikała.
Poczekałam chwilę na Aleksandra by mu podziękować. Zapytałam też o pozostałych. Faktycznie, sieroty. W większości pozabijani przez hollowy, w przypadku Daichiego to był wypadek samochodowy. I to w sumie tyle. Tego dnia jeszcze dostałam herbaty i krewetki w sosach. Drugi raz czegoś takiego nie uświadczyłam, więc warte zapamiętania.

Heh. Nigdy nie byłam w sumie tak zaangażowana w cokolwiek, i to od od pierwszego dnia. Nie nudziło mi się, a i w sumie wszystko mi się... W pewnym sensie przydało. Dywan trochę mnie utemperował. Pierwsze ćwiczenia dawały mi jakąś obietnicę do czego mogę dojść. Chyba gorzej by dla mnie nie było, gdybym nie widziała postępów, szło mi jednak całkiem nieźle. Mieliśmy też taki mecz... duchowej koszykówki? Vormund miał fantazję, ale chociaż wtedy ten pomysł wydawał mi się absurdalny, sama potem stosowałam podobne metody treningowe. Hehe... cholera, gdybym była wtedy trochę mądrzejsza... Nie próżnowałam też z Daichim, i jak zapowiedziałam „przycinanie go”, to też to robiłam, i słownie i fizycznie jak miała okazje. Pracowałam też jako kelnerka... Całkiem nieźle mi szło... Sonii też, ona była tą milszą, chociaż pod tą maską niewiele ją interesowało, ja byłam tą „królową śniegu”... Nieźle się tam uzupełniałyśmy, chociaż jej nie znosiłam... Ta... No dobra, miejmy to za sobą...

Chłopaczek Daichi rzeczywiście miał jakiś kompleks z dziewczynami. Postanowiłam to wykorzystać, by go poniżyć. Podpadł mi to sobie ustanowiłam za punkt honoru by to zrobić. Więc go nawiedziłam w nocy w całkiem seksownej koszuli nocnej. Pogadaliśmy, powiedziałam mu też ile mam lat, co by potem jakoś zainscenizować, że mi podpieprzył dowód. Nie wiem co wtedy myślałam. No w każdym razie grałam milszą, i nawet jak zaczął coś podejrzewać to odwróciłam kota ogonem przyjmując taką „skoro mi nie wierzysz to jest mi smutno”... No, postawę. I jak on się zbliżył, to ja się do niego zbliżyłam też, bardziej. Wlazłam mu na kolana, objęłam nogami... No, długo nie wytrzymał. Zostawiłam go tak potem i wróciłam do pokoju jakby nigdy nic. Miałam jeszcze zwidy z Ryoujim, które zlałam.

Następnego dnia siedziałam sobie, radośnie przyglądając się jak ktoś inny się szarpie z dywanem. Potem Sonia z Kenshimem mieli iść zrobić zakupy, a tu się zadziała ciekawostka – Daichiego aka „gnoma” nie było. Mogłam się troszkę zaniepokoić, że jak go znajdą to coś nagada ale nie, zlałam sprawę. Wielkiego larum nie było, ot, wziął rzeczy i się wyniósł, znajdą go później albo wróci jak zrobi się ciemno. Przynajmniej zabrał rzeczy, nie to co ja jak parę razy zniknęłam. Ale postanowiłam pójść do matczynej świątyni zapytać o rodzinne sprawy. Nic nie wiedziała, wręcz zaniepokoiła się, że do jakiejś sekty wstąpiłam i tak zostawiłam Ryoujiego. Miałam to gdzieś, tak konkretnie, jak zwykle.
Ale zaskoczyła mnie inna sprawa. W drodze powrotnej w parku spotkałam Daichiego, czy też raczej mój cień mi go wskazał. Daleko nie uciekł, albo wracał powoli jak ochłonął od tego cholernego zimna. Ochrzaniłam go, że uciekł. Powiedziałam, że nie robi to dla ludzi którzy tam są, tylko dla siebie. Znaczy, że ćwiczy. A on, że ma to w dupie i nie zamierza nadstawiać karku, że nikt go tam nie chce... Co akurat było prawdą... Ale nie ogarniałam, czemu chciał to porzucić. Może bym się dowiedziała, ale zaczął uciekać przed czymś co okazało się być pustym. Na dodatek bratem Daichiego, jak potem się dowiedziałam. Tknęło mnie. Ocenianie zagrożenia nigdy nie było moją mocną stroną, więc wcelowałam w bliżej nieokreślony strzał na niebie i strzeliłam, zwracając jego uwagę na siebie. Walka poszła... źle. Skończyłam z konkretną raną na nodze, cała oblepiona twardniejącą wydzieliną. Sonia i Kenshim mnie zgarnęli. Ta pierwsza pobiegła ratować chłopaka, ale jej nie wyszło bo jak tam wpadła to już pusty zgarnął go do Hueco mundo. I tyle go było widać... przez jakiś czas. Ho ho ho, wesołych świąt. Ja jeszcze potem złożyłam zeznania po konkretnych zwidach, jakich doznałam pod prysznicem zmywając ten cały glut z siebie.
„Kto wie, jaki będzie ostateczny rezultat twojej tu obecności?” Ta. Coś w tym było.
Miałam jeszcze nocną pogadankę z Vormundem, bo akurat mnie przycisnęło. Ominęła mnie jego pierwsza reakcja bo od razu po tym poszłam spać. Zmęczyło mnie to. To był chyba też pierwszy raz jak widziałam, gdy palił. I w tej papierośnicy było jakieś zdjęcie... Szkoda, że mu go jej nie podwędziłam by sprawdzić co tam jest. Może bym się czegoś o nim dowiedziała.

Trzepło wszystkich równo. No, może poza Ami, a po głowie Kenshima trudno było poznać co chodzi. Sonia zawzięła się na ćwiczenia jak ja pierdolę, jeszcze tej samej nocy się szarpała w piwnicy. Wkurzało mnie to niesamowicie, i nie mogłam sobie odmówić komentarzy i zrugania ją jaka jest głupia. Ale sama poczułam też przez to kopa w tyłek, tylko... Za cholerę nie mogłam nigdy ją nadgonić. Ćwiczyła dłużej, prawda, ale też była cholernej czystej krwi. Miała przewagę z samego faktu, że jej rodzice gdy się pukali byli quincy z rodu. Z czymś takim się nie wygra. Ale co to tam się potem... Poznałam jakiegoś znajomego Adalberta z Accretii. „W nasze szeregi nie wcielamy nikogo siłą”. Dobre. Chyba, że sytuacja do tego zmusza, ale... A zresztą, potem do tego dojdę. Bo zaczynam się trochę gubić... Moment, co to tam potem było...

A. Ta. Trzepnęło mnie. Sporadycznie mam... miałam znaczy się naprawdę bardzo przekonywujące i makabryczne wizje. Z jakiegoś powodu konkretnie mnie to wystraszyło i wstrząsnęło. Nie chciałam zostawać z tym sama... Jakiś atak paniki albo co, nie wiem. No. Po odstawieniu sceny, podczas której chyba pierwszy raz widziałam na twarzy Sonii minimum troski, wygadałam się staruszkowi. Barman... przepraszam, NEKO, pfffffffAHAHAHAHAHAHAHAH... Oh, nie powinnam się tak śmiać umierając... No, on chciał mnie odstawić do psychiatryka. Adalbert jednak, jak przystało na niego, postanowił mnie zostawić i dalej obejmować mnie opieką. Załatwił tylko psychiatrę i leki. Miło z jego strony, pomagały, chociaż byłam jeszcze bardziej apatyczna niż zwykle.
Trudności są po to, aby je pokonywać i przez to stawać się silniejszym” Ta. Przekonałam się o tym bardzo, bardzo mocno. Pamiętałam też jak mówił potem, że „Z tego co wiem niemożliwe jest odebranie quincy ich mocy więc akurat tego nie musisz się obawiać” Hehe... aż trochę jestem dumna, że jednak mi się tu udało. Wtedy gadałam, że te cienie pewnie chcą mi ją odebrać. Udało im się jedynie połowicznie... Cóż. Mogło być gorzej. Już wtedy mi zasugerował, że to taka forma dziwnego sumienia. Nie dawałam temu wiary, teraz... Ech, może to była jedna z wielu rzeczy. Sama już nie wiem.

A, i zrobiłam inspekcję pokoju Daichiego. Skubaniec coś na mnie powypisywał, ale nie byłam pierwszą która tam była. Ami była, o czym mnie oczywiście poinformowała. Była, i jest podejrzana. Nikomu nie wygadała, że miałam coś z tym wspólnego, zresztą nie miała twardych dowodów. Ale to też wyszło sporo później. Tylko kiedy... Moment... A potem sobie przypomnę.

Potem było sporo spokoju. Siedziałam w klubie praktycznie cały czas, mając to dziwne przeczucie że jak wyjdę to coś się złego mi stanie. Pół roku miałam spokoju, w którym się powoli rozwijałam. Bardzo powoli. Drażniło mnie to strasznie, że nie mogłam nadgonić całej reszty, ale bez konkretnego kopa w dupę od losu nie było mi dane tego osiągnąć. Vormund na gwiazdkę mi sprezentował trochę rurek do zaklęć, które to całkiem polubiłam. Szybko nauczyłam się paru z nich, co uratowało mi parę razy życie. Nawet skusiłam się na występy na scenie! A i pomogło mi to z dykcją, i nie musiałam się szarpać z byciem kelnerką. No.
Co tam dalej było ciekawego... A, no. Pewnego dnia matula do mnie przyszła. Że ojciec chory, że miał zawał i dobrze by było jakbym przyszła się zobaczyć. Sama wyglądała nie najlepiej, przez pół roku wymarniała. Obeszło mnie to jak woda po kaczce. Ale... Zdecydowałam się ostatecznie tam pójść, mimo niechęci i złych przeczuć. Vormund miał mi dać obstawę w swojej osobie. I do tego się znali z matką, bo ten ją poinformował gdzie jest. Pięknie, nie ma to jak mieć trzydziestkę na karku.

Doszliśmy do domu. Vormund sobie gdzieś polazł, a ja zostałam z rodzicami. Ojciec rzeczywiście nie wyglądał najlepiej, ale podpierał się na tej „lasce”... w ogóle jaką ja miałam potem zagwozdkę z tymi konotacjami rodzinnymi. Ale to nic. Był całkiem ucieszony, że mnie widzi, zapytał czy zamierzam się zaciążyć, czy przejąć sklep. Ani jedno ani drugie. Długo nie zasiedziałam, tyle, ile miał tematów do rozmów. Bardzo konkretnie z mojej strony, on chyba chciał trochę się nacieszyć ale mi niezbyt zależało. Tssaaaaa...
Akurat tak się złożyło, że niedaleko domu była jakaś dusza, co spotkała chłopaczka który miał te nieprzewidywalne moce od ludzi. Wtrąciłam się, pozwalając im odejść gdzieś tam w diabły, zwłaszcza że gościu mnie wkurzył. I wtedy chuj wielki bąbelki. Daichi. Siedział sobie jakby nigdy nic. Od razu wyczułam, że tego dnia będę mieć przejebane, i rzeczywiście. Wymieniliśmy się docinkami i obelgami, zmienił się w pustego i... Cóż. Poszło lepiej niż ostatnio. Zmiażdżył mi wnętrzności o śmietnik, rozorał ramię, prawie zgwałcił. Jeszcze matula wyszła, to ją złapał i zaczął wygrażać. Nie dałam się zastraszyć. Cisnął nią we mnie, a ja walczyłam dalej. Ostatecznie zwalił się na mnie cielskiem, a sokół... Takie zaklęcie, dokończyło robotę. Ja też byłam wtedy skończona.
...Mimo, iż cały czas był potworem, chyba nigdy nie zapomnę jego spojrzenia. Gniew. Nienawiść. Cierpienie... To ja byłam bezpośrednią przyczyną jego losu. Nawet nie przeznaczony do odrodzenia. Zniszczony do cna. Na zawsze pogrzebany...

...ugh, chyba mi gorzej, a jeszcze tyle rzeczy się działo... Jeszcze przed zejściem słyszałam, jak ktoś komentował. Zejście jednak nie było śmiertelne, i potem obudziłam się w klubie. Bilans był taki, że ojciec zszedł na zawał, matce się coś poprzestawiało w głowie. To tak już z góry podsumowując. Weszła Sonia, całkiem autentycznie przejęta tym co się stało. Ponoć Vormund nigdy nie był tak wpieniony, jak na tamtą dziewuchę to miała być moją obstawą. Zrobiłam też głupi numer, próbując wykorzystać jego słabość na swoją stronę. Jednak był silniejszy niż się spodziewała. Nawet nie będę się nad tym rozwodziła co to było. Ale pierwszy raz słyszałam jak był taki chłodny. Hm. Może miało to związek ze zdjęciem w jego papierośnicy. Pewnie nigdy się nie dowiem. A, to wtedy Ami mi się pochwaliła, że wie. Przebiegła sucz. Nigdy jej nie rozgryzłam do końca, ale miałam masę podejrzeń co do niej. Ale o tym potem, bo sprawa śmierdziała mi konkretnie. Następnego dnia odwiedził mnie Aleksander z tamtą sucz. Przeprosiła mnie, ja przeprosin nie przyjęłam, za to dostałam zmodyfikowaną duszę w pluszaku. Przydatna rzecz. Może gdybym nie cisnęła nim o ścianę w przypływie emocji, że za ojca dają mi miśka to by... A co ja gadam, taki miał charakter i tyle. Mina Aleksandra była jednak bezcenna. Nawet udało mi się go cmoknąć w policzek, co jeszcze bardziej go zmieszało. A taki poważny był... heheheh...
A co do śmieszków, to poznałam byłą Kenshima tego dnia. Całkiem fajnie z nią sobie pogrywałam, widząc jak chorobliwie i agresywnie była zazdrosna o niego. Na przykład na przywitanie rzuciłam, że „Uprawiałam dziki, wyuzdany seks z kimkolwiek sobie tam ubzdurałaś. To chciałaś usłyszeć?”. Ta. Pierdolona suka z Cora... już trzecia. I każda z nich chciała mnie zajebać. Tej ostatniej to chyba, khem, się udało... No. Jeszcze trochę jej grałam na nerwach, dając jej chyba paliwo do usidlenia Kenshima. Nie mój problem, ale była upierdliwa.
No. Potem trzeba było załatwić sprawy pogrzebu i testamentu. Nie wyszłam na tym źle. Miałam jakąś tam część udziału ze sklepu, którym nawet nie musiałam się zajmować bo były tam od tego inne osoby. I Vormund tam doglądał... Pewnie się teraz zamieniło to w ruinę. Byle tylko nie dorwali się do mojego prywatnego konta... niby miałam sporo przy sobie, ale jaką to ma wartość dopóki tego w jakiś magiczny sposób nie przekonwertuję na materię? Marną.
No ale... szło spokojnie. Widziała postępy, Sonia jeszcze bardziej uciekała od reszty, Kenshim cały czas był z tą swoją suką, przy tym ta pierwsza zdawała się mieć z tym jakiś problem. No nic, nie jej sprawa. Nie wyłaziła stąd za często to mogła się trochę zadurzyć, zwłaszcza, że wcale niebrzydki był z jego chłopak. Ale to nie było wcale aż takie istotne. Chyba najistotniejsze było to, że miesiąc potem poznałam Baldrika Konrada von Fuchsa, młodszego brata Vormunda. Kawał niedźwiedzia z niego był. Tubalny brutal, który w sumie miał w głębokim poważaniu wszystko i wszystkich. Nie trzeba było dodawać, że za bardzo za sobą nie przepadali?
No. Adalbert chodził nadąsany, drugi poopowiadał jakiś historii wniebowziętej Sonii i obojętnej Ami, a potem jak go Vormund wziął na stronę to go tak wzięło, że wszystkich po imieniu nazywał. Znaczy, mój mistrz znaczy się. To było dziwne, ale teraz domyślam się, o co czy też raczej o kogo chodziło. No, generalnie to zaliczyłam u niego sesje treningową, przy której... O dziwo nawet nie zeszłam, ale trochę oberwałam. Jeszcze skasował jakiegoś Shinigami, który się napatoczył i mi pomógł, i tak to w sumie się skończyło. Drugiej sesji nie miałam. Właściwie Baldrik jest jednym z powodów, dla którego jestem sceptyczna do zostania Shinigami. Moje przypadkowe spotkanie z nim skończyłoby się moim zgonem. Nawet nie mam co do tego wątpliwości, musiałabym być nie wiem kim, by to choćby przetrwać, nie mówiąc już o zwycięstwie. Kasował tych pustych jakby były z papieru, niezależnie od ich siły. I to, że kiedyś byłam Quincy jeszcze bardziej by go motywowało, by mnie rozwalić.

NO. To teraz przechodzimy do ciekawych rzeczy. Ta. Bardzo, jak sobie teraz to wszystko przypominam.

To było jeszcze jak Baldrik się kręcił, chyba tydzień jak się pojawił. Sonia do mnie podeszła i zachowywała się w dosyć dziwny sposób. Cholernie miła, nawet dla Kenshima i tej jego zołzy, której imienia nie pamiętam. Po co sobie zawracać głowę takimi śmieciami? I chciała mnie wyciągnąć na jakieś luźne zakupy. Budziła moje podejrzenia od samego początku. Spodziewałam się, że coś ode mnie chciała ale zupełnie nie wiedziałam co. Głupia ja, byłam całkiem szczera wobec niej. I nie zauważyłam, którego rodzaju informacje najbardziej ją interesowały, aż było za późno. A nawet wyraźnie zwolniła... Czy też zwolnił. Jak tak myślę, to mogła być zmodyfikowana dusza, którą ktoś wpakował do ciała Sonii, a ją samą zostawił gdzieś w krzakach a potem podmienił. Może gdybym poszła za nią to bym mogła uniknąć tego całego burdelu później? Albo też pewien facet by mnie sprzątnął wtedy. Niewiele bym mogła zrobić... zamiast tego udałam się od razu do ośrodka opieki by się przekonać iż rzeczywiście, coś ubyło z rzeczy o których mówiłam. Metalowa laska, która należała do mojego ojca. Na nagraniu z monitoringu było widać, że jakiś facet wpadł przez okno i ją podwędził. Jakby kurwa nigdy nic. Rozwścieczyło mnie to strasznie, więc po powrocie do klubu wparowałam do pokoju Sonii i zaczęłam ją obrzucać oskarżeniami, a potem jak nie chciała nic powiedzieć poszłam z tym do Vormunda. Ale faktycznie, nie wiedziała o co chodzi, jej też się coś przytrafiło, i... Kicha, chuj wielki bąbelki. Jedyne co się dowiedziałam to że jakiś Shin za którym ścigał Baldrik najwidoczniej był łasy na laskę mojego ojca z jakiegoś powodu, chociaż jego rysopis za cholerę nie pasował do tego co widziałam. Tamten był brunetem, a Shin miał jakieś dziwne szare włosy i szafirowe oczy.
Tak więc zostałam konkretnie wyruchana, i nikt nie chciał mi pomóc. Wkurzyłam się. I postanowiłam poszukać pomocy gdzie indziej. Wzięłam Teddyego, ubrałam się odpowiednio, i nie pytając nawet nikogo o zdanie czy opinię podreptałam sobie do tego chłopaczka, co go spotkałam w dniu tamtego spotkania z pustym Daichim. Był zdziwiony, ale bardzo chętny do współpracy i zapoznania mnie z tą osobą o której mówił. Jeszcze jak na chwilę wyszedł zakosiłam mu jakąś elektronikę. Zajechaliśmy do jakiegoś lasu, gdzie rzeczywiście był jakiś staruszek, ale... Nie był zbyt zadowolony z mojego widoku. I ten chłopaczek chyba też się za bardzo tego nie spodziewał, bo był mocno zaskoczony. Tak jak ja, gdy po jakiś dziwnych słowach i kompletnym braku wzburzenia energii duchowej coś mnie zaciągnęło do tyłu. Przez gargantę.

No. I tak po raz pierwszy, i jak na razie ostatni trafiłam do Hueco mundo. Atmosfera koszmarna, powietrze suche, a i cząsteczki reiryoku gromadziły się bardzo opornie. Ciężka sprawa, bardzo ciężka. Byłam w naprawdę konkretniej dupie, i to tak zupełnie z czapy. Mimo to, nie traciłam zimnej krwi, a przynajmniej nie zupełnie. Bo i znalazła się jakaś osóbka, która bardzo mocno zaczęła działać mi na nerwy gadaniem o zgubie. Po prawdzie myślałam, że to jakiś kolejny zwid, ale nie byłam co do tego pewna bo to jednak było cholerne Hueco mundo. No, ale szybko zajarzyłam, że to była ta mała cholera co ją trzepnęła śnieżką dnia, kiedy Daichi zginął po raz pierwszy. Nie była dla niej zbyt miła, warcząc by spieprzała gdy walczyła i gdy leżała oblepiona glutem.
No. Z Teddym wymyśliliśmy plan, by znaleźć jakiegoś bystrzejszego pustego, obezwładnić go jakimkolwiek sposobem, i pod groźbą pozbawienia życia zmusić go by nas przetransportował gargantą na drugą stronę. Wszystko fajnie, ale pierwszą rzeczą jaką się stało było natrafienie na jakiegoś gadopodobnego pustego. I wszystko szło o dziwo całkiem sprawnie. Do czasu.
Wiele rzeczy mi się przytrafiało w życiu. Ale to właśnie przez ten moment przez całkiem długi czas, że serio jestem jakaś przeklęta. Do tej pory mi to w sumie zostało... Komu bowiem, do ciężkiej kurwy na sterydach, łuk wybucha w dłoniach TRZY RAZY Z RZĘDU?! Pierwszy mnie wystrzelił do tyłu. Drugi... nie, chwila, może to było dwa razy? Ta... Chyba ta. Ten drugi strzał mnie dobił. Ostatnich myśli nie przytoczę, bo to jednak trochę nie wypada. Ale tak – udało mi się samą siebie zabić, bez niczyjej pomocy. Przed umierającym przeciwnikiem. Nic dziwnego, że ta kostsuka tak rżała z boku. To było tak żałosne, że byłoby śmieśnie, gdybym tam prawie nie wyzionęła ducha.
...Ile „near-death-experience” do tej pory miałam? Dwie. Jeszcze drugie tyle.

Różnie sobie wyobrażałam zaświaty czy te całe Soul Society, ale na pewno nie jako zielonej tuby, w której się pływało z maską tlenową. Mało mnie to zachwycało, ale też ciężko mi się myślało po tym, jak właściwie eksplodowałam na środku pustyni. Ale nie byłam w najlepszym stanie, zwłaszcza moje dłonie i twarz, a i pewnie reszcie się dostało tylko tego już nie widziałam.
Moje życie było od tego momentu dosyć nudne. Na przemian budziłam się i zasypiałam, a moim jedynym towarzyszem był jedynie siro-szany pseudo-płód w innej tubie. Może wcisnęli Teddyego do tego ciała, by miało jakąś duszę? Nie miałam zielonego pojęcia, i pewnie nigdy już się nie dowiem. Odwiedzały mnie różne osoby. Majakowata-Ami... Ta, to pewnie był majak, chociaż przez długi czas myślałam, że była w zmowie z tym Shinem, który też mi się przyglądał. Poznałam go od razu.

Ale cholera jasna, nawet jak na moje to było dosyć traumatyczne gdy obudziłam się na środku stołu operacyjnego z rozciętą klatką piersiową i brzuchem aż do pępka. Cholera jasna, gdyby nie to, że byłam unieruchomiona i ogólnie mało ruchliwa diabli wiedzą co by się tam działo. Ale w tym momencie zupełnie się poddałam, widząc jak bardzo głęboko byłam w tym wszystkim. Mogłam mieć jedynie nadzieję, że to przeżyję. I że to co ze mną ten pierdolony czarnuch zrobi nie zrobi ze mnie potwora. Ech, co mogę powiedzieć... Wszystkiego mieć chyba nie można.

Okazja na ucieczkę jednak się przytrafiła. Coś zaatakowało miejsce w którym byłam, i cała tuba roztrzaskała się w drobny mak, a ja wypłynęłam na podłogę jakimś cudem się nie kalecząc. Jej kolega skończył podobnie, ale w przeciwieństwie do niej nie mógł wstać na nogi i po chwili zacząć działać. Przeszukałam szafki w poszukiwaniu rzeczy, i rzeczywiście znalazłam... Niestety, mój amulet quincy nie nadawał się zupełnie do niczego. Był zupełnie zniszczony, ale przynajmniej miałam swoje rurki. Zrobiłam z nich szybko użytek, torując sobie wyjście przez zamknięte drzwi. Moja podróż szła całkiem nieźle do momentu, gdy presja duchowa stała się zbyt silna by mogła to znieść. Nie mogłam oddychać, nie mogłam się ruszyć, ale mogłam paść na podłogę i stracić przytomność. Kto mi mógł tego zabronić?

Zamieszanie na zewnątrz nie ustawało. Inaczej ktoś by mnie zgarnął albo bym się nie obudziła. Zamiast tego miałam dziurę w ścianie, skąd mogłam zerkać na to co się działo na zewnątrz. I... dziwny, niezwykle głęboki głód. Ta... Tych pierwszych chwil nie będę w stanie wymazać z pamięci już nigdy.
Ryk, którego i do tej pory nie mam z czym porównać. Jakby wielu różnych bestii, które zawyły w tym samym momencie, Dźwięk ten był przerażający i przenikał mnie dogłębnie. Och, ile bym kurwa dała, by nie zobaczyć tego co zobaczyłam... masa wielkich, zębatych paszcz wyziewających z czerwonego obłoku. Tak najprościej mogłabym to opisać, i za cholerę nie oddaje to sprawiedliwości temu, jak to wyglądało. I jak kurewsko wielkie. No... Może nie nie wiadomo jak duże, ale miało rozmiar domu.
Po chwili ponownego przeszycia ciśnieniem duchowym zrobiło się trochę spokojniej. Chyba walka przeniosła się gdzieś indziej, a przede mną zwalił się... Ta. Jak teraz sobie przypominam, to faktycznie Vormund mówił o pustych, co zerwali maski i jakby dało im to o wiele większa moc. Ale jak się to nazywało? Nie wiem. Ale... To właśnie był mój pierwszy posiłek.
Wszystko zadziało się samo, gdy się do niego zbliżyłam. Moja wizja zamgliła się, i to dosłownie. Widziałam jedynie szpony z mgły zamiast dłoni, i zębiastą mackę, która wbiła się w ciało pustoczłeka. Każdy haust energi wypełniał mnie euforią, radością, ekscytacją, perwersyjną błogością i rozkoszą. Do tej pory nie jestem w stanie przypomnieć sobie, kiedy się czułam tak... Pełna. Ssałam do końca, aż wyzionął ducha. Do mnie, we mnie. Nagle wszystko się rozjaśniło. Odzyskałam pełnię przytomności umysłu i ciała. Brak strachu czy wątpliwości. Tylko ja w środku tego całego burdelu.

Szwędając się trafiłam na jakiegoś durnego, małego pustego. Umiał jednak gadać, i próbowałam się czegoś dowiedzieć i przekonać go, by uciekł ze mną do świata żywych, ale kurwa nie udało mi się i tylko go spłoszyłam. I tyle było z mojej szansy ucieczki. Poszłam za nim, bo jeszcze miałam jakąś nadzieję go wykorzystać, ale hust. Zamiast tego spotkałam innego pustego, który był jakiś dziwny. Nie miał maski, zamiast tego gładką powierzchnię jak granit. I chyba dosłownie przeczytał moje myśli, bo czułam coś dziwnego w głowie, a potem otworzył mi gargantę. Z braku alternatyw... Skorzystałam. Mogłam jeszcze tu zostać i umrzeć.

No. To tak trafiłam do trzeciego więzienia, po November Eleven i tej tubie w Hueco mundo. Nawet nie wiedziałam gdzie była ta pieprzona wyspa, ale... Trafiła do pomieszczenia, gdzie był jakiś shinigami... Wyglądał raczej na typ mózgowca. Pusty zostawił nas samych, i... Bał się mnie. Miał w sumie czego jeżeli wiedział, na czym polegały eksperymenty jego kuzyna. Jakby mi pozwolił się wgryźć prawdopodobnie skończyłby jak moja pierwsza ofiara, zwłaszcza, że nie miał broni.. Ale nie, byłam spokojna. Nie wiem na co liczyłam, ale... Zaprowadził mnie do jakiegoś szpitalnego pomieszczenia. Byliśmy też w środku głuszy. Po poprzednich standardach to był niemal kurort. Ale ledwo co tam weszła, to skurwiel zamknął za nią drzwi na klucz. Wyjść też nie miałam jak oknem, bo nie umiałam wtedy latać. I chuj, dałam się złapać. Jeszcze drut kolczasty wokół, no ja pierdole. Jeszcze tylko brakowało mi jednego kopa od losu. Nie lubił mnie zawodzić. Jak tylko zobaczyłam tego pierdolonego w dupę cwaniaczka, z tym jego fałszywym, idealnym uśmiechem, to prawie bym na niego skoczyła... No, może nie, ale zerwałam się z łóżka i przyatakowałam słownie. Pieprzył coś o byciu anomalią i o Belle... Też nią ponoć była. Arrancarka jakaś, to ta sucz, co udawała śmierć. Że mnie ten czarny zespolił z Verschlingerem, pożeraczem. Musiałam wpieprzać energię duchową, bo inaczej marny mój los. A z drugiej strony jak za dużo tego zeżrę, to też ze mną będzie kiepsko bo się wtedy bardziej rozwija, aż w końcu człowiek się zamienia w to, z czego to rei było wzięte. No uroczo w chuj. Chociaż wtedy jedynie się martwiłam postępem przemiany, i jeszcze bardziej w jakim gównie się znalazłam. Bo chociaż miałam ochotę wydrapać mu oczy, to miał racje, że byłam zdana na łaskę i niełaskę tutejszych. Zwłaszcza niego. A na kilometr było widać, że menda z niego wybredna.
...No dobra, wcale aż taka wyrywna nie byłam. Teraz tak myślę, ale wtedy to ograniczenie emocjonalne i pomagało mi myśleć spokojnie, i powodowało naprawdę głupie pomysły. Jakbym teraz była mądrzejsza, phi...
No. Bezpardonowo też wypchnął mnie z ciała... No co, dusza to ja. Ponoć moje oczy były inne niż normalnie, ale dalej czerwone. Tylko bardziej. Byłam też w białym kimonie, a koło brzucha wykwitła mi szczęka jak u tamtego stwora. Uroczo. Nicolaus Schmitt, tak się sukinsyn zwał.
Resztę też miałam okazje poznać. Wszyscy mieli imiona na C, to ponoć od rzutu w którym dostali swoje zdolności. Tak więc byłą Charlotte, którą poznałam pierwszą. Wszyscy mi mówili, by jej nie denerwować, a była płochliwa jak mało kto. Był Chuck, dzieciak który miał coś z czerepem. Był też  Christopher, który jednak miał trochę oleju w głowie i przedstawił mi się prawdziwym imieniem. Noriaki. Planował ucieczkę, z której jednak nic nie wyszło z powodu braku środków, i lobotomii jaką przeszedł po tym, jak Chuck nas przyłapał na gadaniu o tym. No nic. Przynajmniej mnie to nie spotkało... Aaaaa... To Ci puści, co ściągnęli maski to Arrancary... Czyli Belle jest Arrancarem... i to jakimś dziwnym. Dobrze sobie takie rzeczy uświadomić w agonii...

To dowiedziałam się, że kapitan Aiba, to znaczy szefujący temu całemu burdelowi, miał szajbę na punkcie udoskonalania, to znaczy udziwniania wszystkiego i wszystkich do wyjątkowości. I że wcisnęli we mnie cząstkę Adama, to znaczy brata Schmitta. Słodko.
Byłam potem zostawiona na dwa dni. Miałam jedzenie, mogłam wychodzić, ale najgorszy był głód dusz. Nie znosiłam ograniczeń i wiedziałam, że uzależnienia to ograniczenia umysłu... Będę musiała przystopować z alkoholem przez to... A tutaj takie sukinsyństwo mi się zalęgło. Jeszcze gorzej, że moja choroba dawała o sobie znać i mnie męczyła. Mocno. Więc jak to się wszystko sprzęgło to naprawdę było ciężko. I jak w końcu ten niemiec zasrany przyszedł, to nawet nic nie mówiłam. Z duszy niewiele zostało jak była łamana przez macki mojej aury. Nawet próbowały dojść do Schmitta, ale ten samym swoim reiatsu je przepędził. Ale to nie był koniec tortur.
Sukinkot sobie wymyślił, że mnie odizoluje od wszystkiego na miesiąc. W szklanym pomieszczeniu, pod kamerami. Całość była w pomieszczeniu o wielkości piwnicy z November Eleven. Trzeba dodawać, że byłam sceptyczna, niezadowolona, i nie bałam się tego okazywać? I tak mi to nie pomogło.
I zadał mi jedno, dziwne pytanie. Jeszcze inna osoba mi je zadała, znacznie później. „Czy poczułaś coś, gdy pożarłaś tamtą duszę?”. Pytał o moje sumienie. Osoby, która nawet nie cofnęła się o krok, gdy potwór groził zamordowaniem jej własnej matki. Nawet pusty miał przed tym opory.
Taaaa... Byłam potworem na długo, zanim mi zaszczepili „pożeracza”. Ale wtedy tego tak nie czułam, i on też mi nic na to nie odpowiedział. Zaczęła się moja miesięczna agonia...

Jednak nie zostawił mnie całkowicie na głodzie. Ale trzy dni przerwy to było dla mnie stanowczo za długo. Naprawdę mi odwalało. Źle się czułam, miałam gorączkę, bóle mięśni... Do majaków przywykłam, ale były naprawdę paskudne. I ja nie miałam siły się im opierać. Parę razy musieli mnie usypiać, bo waliłam rękami albo głową w szklane ściany. I ta paskudna, szpitalna zupa z tektury. Kurort kurwa minus cztery gwiazdki. Dalej nic nie czułam gdy pożerałam dusze. Kobiety, mężczyźni, dzieci – jeden pies. Nawet mi powieka nie drgnęła, jak zobaczyłam cień przerażenia w oczach otępiałego blondynka. Liczył się tylko mój głód, którego tak niewielki posiłek nie był w stanie zaspokoić. A, i moje reiatsu ogólnie stało się czerwone, co zauważyłam przy treningach, które mi czasem organzował Schmitt. Miła odmiana, ale byłam zbyt rozstrzęsiona by z tego porządnie korzystać. Z czasem jednak przyzwyczajałam się do tego cierpienia. Stawało się mniej nieznośne. Dalej jedak miałam ego jak stąd do... Nie wiem, ile jest z ziemi do rukongai?

Nic się nie rozrosło. Dali jej trochę więcej swobody, co w sumie znaczyło tyle co nic. Mogła wychodzić z pokoju, świetnie. Poznałam też Shina. Rozmowa była krótka, niewiele się dowiedziała. Rzeczywiście żył w swoim świecie. Dostałam potem też możliwość wyboru amuletu quincy, i to jednego z bardziej niestandardowych. I... wybrałam chyba najbardziej niepraktyczny do samodzielnego użytkowania. Ale przynajmniej miał wygar, którego nigdy nie byłam w stanie porządnie wykorzystać. Co jakiś plan wymyśliliśmy z Noriakim, to się o coś rozbijał. Był ten pusty to nie, bo czytał w myślach. Nie przelecimy, bo ja jeszcze wtedy nie umiałam latać. I tak aż do momentu, aż został wezwany i wyprany z mózgu.

Poznałam też któregoś dnia tego kapitana. Faktycznie, wyglądał jak taki ojczulek, dosyć młody zresztą. Nie przekonał mnie, prawie zawsze jak spotykałam kogoś kojąco spokojnego dostawało mi się po tyłku.

Jedno musiano mi jednak przyznać, że byłam zawzięta to powiększania swoich możliwości. Już od kiedy Sonia się tak zawzięła to starałam się dotrzymać jej kroku. Wtedy jednak chciałam się przygotować na to, co mnie może czekać. I oczywiście dowieść swojej wyjątkowości. Miałam pewne problemy, trochę mi pomagali...
Ale i tak ni cholery nie mogłam się równać z taką Mizuki. Ponoć istota doskonała. Zcalona z zanpaktou i wewnętrznym pustym, cokolwiek to znaczyło. Chociaż to ponoć quincy są istotami „najbliższymi bogu”. Boska iskra... Bleh, już o jakiś istotach nazywających się „bogami” słyszała. Nic nie było za darmo – ta istota z której pochodzą Quincy musiała mieć jakiś cel. A ja nie lubię być czyimś sługą. Zwłaszcza, jak reszta sługusów to fanatyczni popierdoleńcy. Nawet jak są mili.

No. W każdym razie zadeklarowałam sprzymierzenie się z nim, bo jednak bliżej mi do pragmatycznej, zdradzieckiej szumowiny niż do szurniętego fanatyka. Wiedziałam, że mnie prawdopodobnie wykorzysta i wyrzuci jak tylko będzie mu się to bardziej opłacało, ale nie sposób było mi się z nim nie zgodzić. Pozostałe opcje były gorsze.
Miałam tez pojedynek z tą całą Mizuki. Deklasowała mnie konkretnie, chociaż parę razy udało mi się ją zaskoczyć. Całe dwa, jak ją trafiłam i jak ją przyszpiliłam sokołem, dając sobie trochę czasu na przygotowanie strzały. Ale mnie powaliła pięścią i tyle.
No. To. Tego. Poczułam się kiepsko. Bardzo. Jak zawsze, gdy trafiam na przeciwnika zdecydowanie poza moją ligą. Że to co robię to za mało, że muszę popełniać jakiś błąd, że MUSZĘ coś zmienić. Przełamałam się i poszłam do tej Mizuki by się poradzić. Ta powiedziała coś o sparing partnerze. Od razu zastrzegła, że na nią nie było co liczyć. Nie miałam zbyt dużego wyboru, więc...

Cóż. Wybrałam Charlottę, osobę najmniej odpowiednią, by wkurwiać. I w moim stylu poprosiłam ją o to, dając trzy sekundy na przygotowanie. Strzeliłam, powaliłam, ale ta weszła w jakiś dziwny, robotyczny tryb. Jest różnica pomiędzy dominacją, nokautem w jednym uderzeniu, a stopniowym pozbawianiu kogoś wszelkich narzędzi do działania. To było to ostatnie. Sukcesywne, spokojne wystawienie jej na cel kolejnej już eksplozji, która omal nie doprowadziła do mojej śmierci. To... Chyba było najbliżej. Moja świadomość uformowała się w postać Vormunda. Oferował mi śmierć.
Odrzuciłam w swoim stylu. Środkowym palcem. Straciłam przytomność, ale... Coś się zmieniło. Weszłam w jakiś dziwny... Nawet nie wiedziałam co to. Był przede mną, w wielkiej bieli, jakiś chłopiec w stroju Quincy. Szybko się zorientowałam, że to Adam, a raczej jego wspomnienie z tej cząstki pożeracza, którą miałam w sobie.

Obudziłam się w znajomej izolatce, w której spędziłam miesiąc. Eksplozja jednak urwała mi nogę, którą w pewnym stopniu przyszyli, ale... nie do końca. Bo ta Charlotte była specjalna i uszkadzała permamentnie. „Pełna rekonstrukcja tak zniszczonej tkanki i kości jest praktycznie niemożliwa”. Pffffft, akurat. Jeżeli to całe życie w tym dziwnym świecie mnie czegoś nauczyło to tego, że nic nie jest niemożliwe. Pewnie nawet... erm... Chwila. Nikomu tego nie mówię. Nikt tego nie czyta, ani tym bardziej nie publikuje. Więc chyba mnie szlag nie trafi jak o tym pomyślę...
No. Ale udało mi się wyłgać, udać skruchę, i mnie wypuścili. Charlotte nie chciała mieć ze mną nic wspólnego. Mogłabym teraz opisywać jak to ćwiczyłam, jak to opanowywałam lot na przykład... Zajęło mi to parę miesięcy, ale dało radę. Adam w sumie... Brakuje mi go trochę. Był bardzo pomocny, i chyba był mi jedną z najbliższych osób, którą mogłam nazwać przyjacielem. Czemu się dziwić, w końcu stał się mną. Teraz pewnie patrzyłabym na to inaczej. A i też patrzyłam się potem inaczej. Generalnie... i on, i Shin, i Nicolaus to była banda sukinsynów. I nawet się dowiedziałam... Chociaż nie powiedział tego wprost, ale pasowało to aż za bardzo, że nasłali pustych na zamek, w którym żyła Sonia i Aleksander. Nie obeszło mnie to za bardzo. Niewiele obchodziło. Poza... Jedną sprawą. Ale wtedy jeszcze byłam w stanie się usprawiedliwić. Czułam, że fakt iż potrzebowałam zjadać dusze niewiele mi pomagała. Ale nie ogarniałam, jak to co robiłam mogło być złe. Kto ustalał prawa, i dlaczego dobro było dobrem, a zło złem. Nie wierzyłam, że coś takiego istniało. Byłam tylko ja i to, co działało na moją korzyść. Nie mówię, że jestem teraz aniołem... Ale chyba jestem na plusie.

W końcu wrócił Schmitt, jak wróciła z częściami. Był bardzo niezadowolony, że się w paskudny sposób okaleczyłam, ale bardziej był wpieniony w jaki sposób to zrobiłam. Ale mnie zostawił w pizdu, a ja zaczęłam trenować Hirenkyaku. Do czasu dnia zero. Schmitt mnie ostrzegł, bym była gotowa. To się gotowałam. Rozmawiałam z córką kapitana, ale nic nie wyszło z tym. Miałam plan, by ewentualnie jak zacznie się zamieszanie zanurkować w głębiny tych piwnic i zdobyć dla niej zanpaktou, ale nic z tego nie wyszło bo Schmitt miał inne plany. Z kolej reszta... Ech. Nawet nie udało się zdobyć „tajnej broni” w postaci myszy, których to się ponoć bał ten quincy za dychę. Przynajmniej Adam dotrzymywał mi towarzystwa. W końcu postanowiłam poćwiczyć, gdy nagle...
„Nico” wyskoczył. Sam. Wystawił resztę, i postanowił przejść do dzieła. Ja byłam jego popychadłem wykonującym polecenia. Plan miał prosty – porwać córkę kapitana i się nią targować. Trochę... marny ten plan, przyznaję po czasie. Sory Nico. No w każdym poleciałam po maski przeciwgazowe. A jak wróciłam, czekał... Czekała na mnie dusza Charlotty. Zrozumiałam z tego, że po drastycznej śmierci dusze się pojawiają przy ciele. Ona przed swoim klęczała. I to był gwóźdź do jej trumny. Widziałam przerażenie, jakie biło z twarzy dziewczyny gdy mnie zobaczyła. Ale mnie to nie obchodziło. Dawno nie spożywałam duszy a to nie dość, że była potężna dusza, do jeszcze miałam okazję do zemsty. Która najlepiej... Smakuje na zimno... Echhhh...
Zeszliśmy na dół. Aiba gdzieś się schował. Maski przeciwgazowe były do tego badziewia, którym mnie usypiali. Założyliśmy je. Potem była wymiana strzałów pomiędzy jakimiś kulami a Schmittem. Aiba chciał gadać, to ten mnie wysłał bym sprawdziła, czy to nie pułapka. Uroczo.

No. To teraz zaczną się jazdy. To co wcześniej było? Phi, wynocha amatorzy, won. I wróćcie z czymś ciekawszym.

Trafiła do pomieszczenia. Trudno było jej jednak skupić uwagę na tym, co mówił Aiba, bo w środku były w tubach... trzy istoty. W dwóch. Dwie kobiece istoty, obejmujące się nawzajem, bo i były zrośnięte od pasa w dół. Oraz jakaś dziwna hybryda, która przypominała coś co wyszłoby z Mizuki, gdyby coś nie poszło jak trzeba. Mężczyzna. A co do Aiby, to zaproponował mi albo ewakuacje, albo sojusz. Wybrała pokazanie mu środkowego palca. Przy okazji... to coś drugiego w tubie. To był Aiba. Ten... prawdziwy. To coś? Zmodyfikowana dusza.
To była kolejna głupia decyzja. Tak wtedy myślałam. Tak wtedy... Skończyłam. Chuck. Tworzenie alternatywnych rzeczywistości w zależności od wyborów ludzi. Tak mi powiedział. Chuck załatwił Schmitta. Gdy to usłyszałam wiedziałam, że mam przesrane. Potwierdziło się to, gdy nie mogłam się ruszyć, a cały świat wokół mnie zanikł. Ostatnie co słyszałam to głos Adama...

To była... Dalej uważam, że jedna z dziwniejszych rzeczy, która mi się przytrafiła. Gdyby nie ona, prawdopodobnie nie zmieniłabym się. Nie miałabym woli zmiany. Moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej. Prawdopodobnie dalej byłabym Quincy. Rozwijałabym tego pasożyta, mając głęboko w dupie, jaki los spotkał te wszystkie dusze w środku mnie. Miałabym okazje to znacznie szybszego rozwoju, do osiągnięcia... Czegoś. Innego. Może i przeznaczonego mi, przez tą cząstkę boskości. Nie żałuję swojego wyboru, w żadnym wypadku. Ale miałabym zdecydowanie mniej dylematów... Dobra, wracając...

Trafiłam do piekła. Może nie dosłownie, może nie do tego prawdziwego. Ale znalazłam się w moim własnym, prywatnym, spersonalizowanym piekiełku. Obudziłam się w ruinach November Eleven. Bez Adama, co czuła. Jak się podniosłam i przeszłam kawałek zorientowałam się w jednej, chyba najbardziej przerażającej rzeczy w moim życiu.

Byłam w pierdolonej ciąży.
Jak to nie jest definicja piekła to ja jebę, to już najlepiej palnij sobie w łeb cholerny szowinisto. Niech Ci podejdzie zawartość żołądka pod gardło, szarpnie coś w brzuchu, i niech Ci się tam przewraca coś. Miej tą perspektywę, że będziesz się musiał zajmować bachorem, który w bólach wyjdzie z Twojego brzucha. A potem będą z nim same problemy. Brrrrr... Nie. To się nie zmieniło. Żadnych dzieci. Nie ma mowy. Nie. Zapomnijcie. Nie. Odejdź z tym, jestem dziewicą. No... W tej formie to na pewno...

Ale wyszło parę „faktów”. Raz – barman był jeszcze większym wrzodem na dupie, i to z raczej małą klasą. Dwa, ojcem dziecka miał być Aleksander. Trzy, cała populacja miała się zamienić, cytuję, „w bloba”. No. Generalnie to po epizodzie z atakiem Aleksander wykazał się mocną troską. Ogarnął skądś leki na moją przypadłość, i był taki... bleh.
I ja pierdole. Zdałam sobie z czegoś sprawę, ale to chwile. Wychodzi tutaj moja pamięć wzrokowa a nie słuchowa. Ale nie będę wyprzedzała faktów. Więc...
Próbowałam przekonać wszystkich, że to nie jest rzeczywistość prawdziwa. Oczywiście mi nie wierzyli, a gdy byłam na jakimś tropie, zebrało mi się na mdłości. Byłam załamana, tak konkretnie. I cały czas mi przypominano o lekach. Za pierwszym razem wzięłam, i od razu mnie zmogło. Za drugim razem... jakoś się wymigałam. Ale i tak musiałam po sobie posprzątać, przy akompaniamencie cieni, które bardzo chciały mi zajść za skórę. Tak bardzo, że... Poczułam zmianę.
To było coś, co widziała tylko jeden, jedyny raz. I to nie w takiej formie. Generalnie „ja” zmieszałam siebie z błotem, a prawie i z własnymi wymiocinami. I dała dwie rady. Pierwsza, żebym wzięła sprawy w swoje ręce. Druga... bym zaczęła działać i szukać błędów w otoczeniu. Zabrałam się za to. I kurwa, rzeczywiście. Była tego masa.
Inne drewno w pokojach. Zupełnie inne charaktery ludzi. Niestałość w zeznaniach. Przekrzywiony los Daichiego i jej roli w tym przy osobie, która o tym wiedziała. „Opłakiwanie” Sonii. I jeszcze kurwa... khhhhh... „Neko” z dwójką córek, który przy mnie mówił mojej matce, że nie ma dzieci. Ale tego nie wyłapałam wtedy. Ale tego też się uczepiłam wtedy. Zapytałam o jedną z największych tajemnic. Jak się nazywa barman. Zgłupieli, widziałam to, bo sama nawet tego nie wiedziałam. I było widać, że rzucili pierwsze-lepsze imię. A im bardziej drążyłam, tym bardziej czułam, że odchodziłam od tej rzeczywistości. Jakby wszystko się rozmazywało i ciemniało na moment, by po chwili wrócić. Im więcej błędów znajdowałam, tym mocniej się odrywałam. Ale oni chcieli mnie utrzymać. Złapali mnie, szukając leków po moich kieszeniach, gdy ja miotałam kolejnymi oskarżeniami. W końcu cienista łapa wystrzeliła z mojego brzucha, prosto w pierś „Aleksandra”. Padł na ziemię, a z cienia ukształtowałam się ja, sugerując, jak wspaniały wspólny czas nas będzie czekał.

...wybudziłam się. Obok mnie był śpiący Schmitt, i znowu byliśmy zamknięci w znajomym, szklanym pomieszczeniu. Trzeci już raz tam wylądowałam? Gorzej, że Adam zniknął. Na dobre. Przypuszczam... że w momencie, gdy Chuck nas wrzucił w tą alternatywną rzeczywistość, to samo przytrafiło się jemu. I moja jaźń to wykorzystała, przejmując kontrolę nad mocą pożeracza. Nie mam innego wytłumaczenia. Ale tego... musiałam się jakoś wydostać. Nie miałam zbyt wielkich szans, do siłaczy nie należę. Ale jakie było moje zdziwienie, gdy zobaczyłam drugą Quincy. Tej Quincy też gdy zobaczyła mnie przepychającą łóżko do jednej ze ścianek. Poprosiłam o pomoc. Ta zaczęła szczebiotać do mnie po francusku. Przyznam, że akurat takiego rozwoju sytuacji się nie spodziewałam. Ale zaraz potem zobaczyła znajomą mordę. Nawet się ucieszyła. Bardziej jednak wkurzyła i zniecierpliwiła, że została na moment olana. Parę uderzeń później mocarnej łapy niedźwiedzia wzmocnioną reiatsu, i ściana poszła w drzazgi. Mieli się zmywać, bo shinigami mogli się zlecieć w każdej chwili.
Trafiło ją to właśnie wtedy. Jakimś dziwnym tokiem myślowym pomyślała... Że skoro wtedy trafiła do swojego personalnego piekła... To może jednak dobro i zło nie jest subiektywne. Że rzeczywiście istnieją jakieś zasady. Że może faktycznie może trafić do piekła za to wszystko, co zrobiła. Miała mętlik, ale przede wszystkim – inne zmartwienia na głowie w danym momencie.
Pokusiła się jeszcze o zabranie paru krzyżyków quincy Schmitta. Nie wszystkich, tylko paru.
...Taaa... W swoim życiu miała okazje zobaczyć naprawdę ciekawe miejsca. I to miejsce było jednym z nich. Ta... Dobra. To była jej głowa, nikt jej się do tego ot tak... No nie, to było kłamstwo. Ale teraz była bezpieczna. Mieli się znaleźć w miejscu, gdzie nieczyści krwią raczej się nie pojawiali. Warhwelt. Przystań Quincy. Czy jak to się tam zwie...

No wielce zachwyceni mną nie byli. Znaczy, przełożeni Baldrika. Cerise, bo tak się nazywała ta dziewczyna, miała się mną zająć tymczasowo bo byli zajęci całym tym majdanem z urządzeniem, które Aiba i Shin kompletowali. Ale ja zamierzałam wyciągnąć z tej wizyty tyle, ile się da. Pogadałam trochę z nią, i była całkiem... Miła. Chociaż oddana tej ich sprawie. Przedstawiła mi historię w której stwórca zrobił ludzi i jakiś strażników równowagi. Wśród nich był protoplasta quincy, który podzielił się swoją krwią czy tam blaskiem, i bardzo się to nie spodobało takiemu innemu świetlistemu, który doniósł na niego stwórcy. Podzielili go potem na ciało, duszę i umysł, i przytrzasnęli górą. A zdrajca kazał się nazywać królem dusz. Bardziej mnie jednak interesowało to, że może ktoś mi tu pomóc z nogą. I podchwyciłam, że może jeszcze z czymś więcej. Z tym cholernym pasożytem, chociaż wtedy jeszcze byłam bardziej zainteresowana opanowaniem go. Także powiedziałam Cerise o moim problemie, na co się oburzyła i zaprowadziła ją do jakiegoś swojego znajomka. Kolejny Sternritter. Wyjaśniłam obie sprawy. Starszy facet jakoś ją przeskanował oczami, i... Rzeczywiście, było to chyba przerażające, nawet dla takich osób jak oni. Ostatecznie sprowadzili jeszcze jednego Sternrittera, który mnie uśpił. Tak ot tak, bezpardonowo jakimś błyskiem.
Jak się obudziłam to nade mną stał ten jeden z rady Quincy. Jak on miał... Sebastian Hirsch. Sami Niemcy, z paroma wyjątkami. W skrócie to przedstawił mi dwie alternatywy – albo będę mogła wrócić na ziemię, albo zostanę tutaj, oni mi pomogą, ale mam być posłuszna. Wybrałam to drugie, no bo... Noga. Bardzo mi zależy na sprawności mojego ciała, w końcu było mi potrzebne. Tym bardziej duszy.

Od razu zaprosił do mnie do kolejnego Sternrittera. Murasaki Juro. Wygląd miał bardzo niezdrowego szkieleta z nawleczoną na niego skórą. Najdziwniejsze były oczy, jedno żółte, drugie prawie całkowicie czarne. Mało atrakcyjny, wydawał się też dosyć... No, po osobie o takim wyglądzie nie spodziewałam się wielkiej radości. Był jednak mocno zdziwiony, że jak na to, co prezentował sobą pożeracz wyglądałam tak jak wyglądałam. Pewnie się spodziewał kogoś swojego pokroju. Zadał mi parę pytań, jak ile dusz pożarłam, jak były silne, skąd to w ogóle jest... Jakimi technikami władam, z takich normalniejszych. Miał też atak swojego Slaverei. To musiało być coś paskudnego... i związanego z pochłanianiem innych dusz. Może też dlatego tak wyglądał.
No i mnie przetestował. Generalnie poszło mi nieźle, jak na mój stan, jak na mój staż, jak na moje chuj wszystkim w... Jeszcze Baldrik wpadł się ze mną naigrywać. Pies go gwizdał. Jak skończyłam odprowadził mnie do Cerise. Pogadalismy sobie po drodze. Że w międzyczasie Sonia i Ami skończyły szkolenie. Oprowadziła mnie trochę po okolicy...

...Ta. Spędziłam tam trochę czasu. Problem nogi ucięli parę dni później. Dosłownie, odrąbali mi ją i zrobili mi nową. Jak takie rzeczy potrafią robić to faktycznie, Soul Society może mieć problem gdy w końcu się zdecydują na realizacje swoich planów. Lubiłam jej towarzystwo, chociaż była fanatyczna, to ten fanatyzm był dosyć... Niewinny? Szczery? Rzeczywiście chciała, by zapanowała sprawiedliwość i by winnych spotkała kara. Tylko, czy aby na pewno wszyscy na to zasługują? Teraz mam wrażenie, że masa dusz by chętnie się zgodziła na coś takiego z powodu samych profitów, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, że istnieje coś takiego jak Quincy. Ich też miałaby dosięgnąć kara?
Postęp w kontroli pasożyta był niewielki, ale parę dni przed opuszczeniem Warhwelt stworzyłam swój łuk. Chciałam coś by bolało, i bolało długo. Więc miałam łuk, który kąsał trucizną. Całkiem nieźle mi z tym poszło. Poza tym karmili mnie, większość ludzi albo była mocno nieufna, albo mną gardziła. Bo byłam nieczystej krwi, i byłam tu tylko ciekawym eksperymentem z punktu widzenia jednego z rady. No nic. Jeszcze mnie Cerise utwierdziła w przekonaniu, że mam przejebane z tymi duszami, pożeraniem i piekłem. I jak nic nie zrobię to będzie bardzo, bardzo źle ze mną gdy w końcu umrę.
Więc ta. Jeszcze przed opuszczeniem tego przybytku musiałam złożyć przysięgę, że nikomu się nie wygadam. I to nie była taka sobie zwykła przysięga, tylko taka, która mnie trzepnęła prosto w serducho. Więc jak ktoś się dowie przeze mnie o tym, to odwalę kitę. No. To tak jakbym teraz tego nie robiła. Tak też wróciłam, w końcu, do Karakury.


Ostatnio zmieniony przez Chikaze dnia 2019-08-01, 12:32, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry Go down
Chikaze


Chikaze


Mistrz Gry : Kuchiki Kyosuke

Karta Postaci
Punkty Życia:
Jestem Kumagae Ishifone... Pbucket496/510Jestem Kumagae Ishifone... Empty_bar_bleue  (496/510)
Punkty Reiatsu:
Jestem Kumagae Ishifone... Pbucket6424/6942Jestem Kumagae Ishifone... Empty_bar_bleue  (6424/6942)

Jestem Kumagae Ishifone... Empty
PisanieTemat: Re: Jestem Kumagae Ishifone...   Jestem Kumagae Ishifone... Empty2017-08-17, 03:23

Była zima, dosyć sroga, przynajmniej w perspektywie tamtego miejsca, gdzie był wieczny przyjemny chłód. Pokierowaliśmy się od razu na November Eleven, gdzie Adalbert powitał mnie z prawdziwą ojcowską radością. Kenshim się przywitał jak człowiek, Ami mnie zlała, a Baldrik się oburzył i poszedł chlać przy barze. Ja popsztykałam się z Ami, zapytałam o matkę jak się trzyma. Odwiedziłam swój pokój. Miałam pewne plany. Robiłam to głównie po to, by sobie trochę wyrównać karmy. Niespecjalnie mi zależało ani na matce, ani na ojcu, ani na moim niedoszłym narzeczonym. Tak mi się przynajmniej zdawało zanim ruszyliśmy z Vormundem, bo ten chciał mi koniecznie towarzyszyć. Myślałam, że może bał się o moje bezpieczeństwo, ale chciał ze mną pogadać. O Warhwelt. Ale najpierw dowiedziałam się... KHHHEHEHEHEHE... Prawdziwego imienia barmana. Piękne. Potem mi kupił szczoteczkę z Hello Kitty. Jak uroczo. Cholerny złośliwiec.

Ale Vormund sam potem starał się mnie odwieść od powrotu. Trudno było się nie zgodzić, że dobrze ta zemsta się nie skończy. Sama też widziała, że nie są idealni, chociaż parę osób... Było wartych pozostania. Byłam rozbita i nie do końca wiedziałam co ze sobą zrobić. Dałam sobie jednak trochę czasu do namysłu. Nie odpowiadałam od razu. Miałam wystarczająco dużo do zrobienia.
Najpierw pojechałam do matki, wyrazić skruchę za wszystkie rzeczy, które zrobiłam rodzinie i za moje postępowanie. Bez zbędnych wzruszeń z jej strony. To była dość twarda osoba, a strata ojca jeszcze bardziej wzmocniło jej skorupę. Mimo to, zaczęłyśmy rozmawiać. O ojcu, o mnie. O nienarodzonym dziecku mojej matki, co mnie dosyć zdziwiło bo nigdy o tym nie mówiła. Potem przypuszczałam, że ta „ja” to mogło być właśnie to. Ale nigdy się pewnie tego nie dowiem.
...dała mi też szalik. Taki, jaki kiedyś nosiłam, zanim się to wszystko stało. Zanim stałam się jeszcze większym potworem niż byłam... Sama mi go zrobiła. Dała mi go mówiąc coś, ale nie mogłam zrozumieć co. Przygotowała go dla mnie kiedyś, i czekała na ten moment, kiedy mogła mi go dać. Nie rozstaję się z nim. Nie mogłabym...
...Mamo... Jakbym mogła się jeszcze z Tobą zobaczyć...
Takich dylematów nie miałam z Ryoujim, chociaż moja cienista znajoma mnie musiała zrugać. Przyszłam, przeprosiłam, oddałam pierścionek zaręczynowy. W międzyczasie zaręczył się z kimś innym. Dobrze dla niego, oby był szczęśliwszy z nią niż ze mną. Nic mi nie szkodzi życzyć mu dobrze, bo i chyba nie zasłużył na nic innego. Dobry człowiek, chociaż prawnik. Nie przejmował się zbytnio, ale może to i lepiej. Potem pojechaliśmy na cmentarz. Kupiło się kadzidełko, poszło nad grób... Miałam czas pomyśleć na spokojnie. Nawet jak się po okolicy kręcił jakiś shinigami czy jakieś zakochane pary.

Nie wiem do tej pory... To znaczy, nie jestem pewna co jest dobre a co złe. Nie wiem kto ma racje, czy Shinigami, czy Quincy. Wtedy też nie byłam pewna, jak powinnam postąpić. Czy moja obecność na ziemi nie przyniesie tylko więcej cierpień dla innych. Albo czy moja obecność tam w końcu nie doprowadzi do tragedii. Tam jednak nie miałam szansy, by się tego pozbyć. Kiedy w sumie byłam zdecydowana na to? Później. Tak. Jak mnie pewna rzecz przycisnęła...
A żebym pamiętała, jak do tego doszłam. W końcu jednak zdecydowałam, że zostanę na ziemi. Vormund był wniebowzięty, zdecydowany. Nieprzytomny. Ta. Zdziwiłam się. A stało się to, że jakiś uduchowiony drab trzasnął go kamorem w potylicę. Jak nie przebiło to jego czaszki, nie mam pojęcia, ale stracił przytomność. To była tamta parka, która się kręciłą po cmentarzu. Jakaś dziewczyna i facet ciskający kamieniami wzmocnionymi reiatsu. Nie zamierzałam odpuścić. Rurki były tutaj BARDZO przydatne, ale niestety byłam zmuszona użyć pożeracza, by jakoś wystraszyć i odrzucić faceta ze swojej drogi. Trzymała Adalberta mocno, i ani myślała go tak zostawiać. Nawet jak pojawił się pusty. Nawet jak znowu oberwała w łopatkę. A już na pewno nie wtedy, kiedy się obudził i sam zaczął szykować zaklęcia. Unieruchomił nimi tego fajfusa, a ja zajęłam pustym z shinigami. Ta, już Daichi się tak kamuflował, więc ta sucz pewnie też korzystała z takiego myku. Przebiegłe bestie. Ale daliśmy radę. Adalbert obdzwonił parę osób, ja miałam majak z Baldrikiem, i wyszłam na wariatkę. Nie pierwszy raz. W sumie byłam.
Zawsze, kiedy wychodzisz dzieje się coś złego” tak mi powiedział... tsk, Neko. Miał trochę racji. Zazwyczaj tak się to kończyło. W sumie zawsze. Ta... Takie moje szczęście. Klątwa prawie. A, i ten shinigami znał Aleksandra. Ech. Świat jest mały. Wróciliśmy do klubu, gdzie dałam upust swojemu niezadowoleniu. Wyżyłam się na Vormundzie, a on to przyjmował. Barman co prawda i mnie zganił i jego, ale niewiele to zmieniło. Podjęłam wtedy decyzję, i znowu zaczęłam mieć przez to wszystko  wątpliwości, czy aby na pewno dobrze bym zrobiła zostając. Rozmowa się urwała, bo chyba przysnęłam. Obudził mnie Baldrik. Trochę się przejął wiadomością o ataku na jego brata, ale szybko obrócił to w żart. Vormund poszedł po leki, a ja ucięłam sobie krótką pogawędkę z jego bratem. Jak wrócił to nagadałam każdemu z nich, wyrzucając przywary każdego wyjścia i... Zostałam. Ta.
O dziwo bezkonfliktowo. „Jestesmy kwita”. Nie jestem pewna, o co mu chodziło, ale chyba o jego brata. Adalbert miał wobec niego sporo żalu, ale... Chyba ukradkiem o siebie się martwili. Nawet słyszałam jak Baldrik szeptał coś do niego.
...nie wiem jakby moje życie się potoczyło, gdybym została. Pewnie dalej byłabym Quincy. Pewnie dalej miałabym w sobie pasożyta. Może bym nie żyła, a może bym stała się aktywnym wrogiem Warhwelt, bo coś by mi odwaliło. Schizofrenia i umiejętność pożerania dusz to zdecydowanie nie najlepsze połączenie.
A. Jeszcze w nocy miałam zwid z Baldrikiem, który niby chciał mnie zabić. Był też ten facet z Accrecii, który nas wtajemniczył, że to Mercenari nasłało swoich ludzi na Vormunda. Każda zorganizowana organizacja jest naprawdę zorganizowanie popierdolona, jak słowo daje. No. I przez to musiałam siedzieć na tyłku w klubie przez jakiś czas. Nikogo nowego też nie sprowadzono, bo było zagrożenie, że kogoś innego sobie wybiorą w charakterze wisielczej wiadomości. Ale się w końcu uspokoiło.
Ale sam Adalbert stwierdził, że brak protestów ze strony Baldrika były do niego niepodobne. Albo był wdzięczny za uratowanie mu życia, albo tak jak mówił Murasaki... Dostali co chcieli i ja już niewiele dla nich znaczyłam. Co to jednak cholera jasna mogło znaczyć? Chodziło o nogę? Co oni mogli chcieć z mojej nogi. Z tego się nic nie wyciągnie... Chyba.
Mogłam też zweryfikować swoje postępy. Wbrew pozorom było nieźle. Wydolność fizyczna trochę mi siadała, ale w reszcie? Spokojnie dawałam radę, a nawet byłam lepsza od Kenshima w kontroli reiryoku. Potem doszła jeszcze ta młódka, Kokuto Eri czy jakoś... Nic specjalnego. Ale próbowałam być dla niej miła i jej w jakiś sposób pomagać. Trudny ze mnie człowiek, ale jej osobowość nadrabiała, bo była otwarta i bardzo napalona na sztuki Quincy. Ale nic z niej nie było specjalnego. Ot, gemisht jak ona. Odwiedzała też matulę.
Święta. Miała złe wspomnienia ze świętami. Minął już... rok? Ta. Równo rok. Obudziłam się w kiepskim nastroju. Miałam jakieś dziwne szmery w głowie, które nie przypominały zupełnie niczego, czego mogłam doświadczyć przez moje dorosłe życie. Poza tym – poza Sonią i Aleksandrem na święta miał przyjechać jakiś gość od Vormunda, z którym to ponoć dzielił pasje. Świetnie. Hrabia Hayabusa.
Czułam się coraz gorzej. Coraz bardziej... Jakby grypa, ale nie do końca. Uderzenia ciepła. Prawdziwa wewnętrzna burza... Powiedziałam o tym, ale w sumie skończyło się na odesłaniu do łóżka. Rozebrałam się, położyłam. Dostałam herbaty, leki, ale było coraz gorzej. Do szmerów doszły inne dźwięki, jakby z ulicy. Jakby...

Czerwone macki rozrywały duszę ciemnowłosego młodzika w szkolnym mundurku. Czuła przypływ kojącego rei uspokajającego wewnętrzny szał. Wiedziała jednak, że nie pomoże to na długo. Musiała znaleźć coś bardziej pożywnego ażeby zyskać więcej czasu.
Wyszła z uliczki. Mijający ją ludzie nie zwracali na nią uwagi. Wszyscy oni nie nadawali się na posiłek. Wyczuliła zmysły i tak... poczuła coś. Odwróciła się i na końcu ulicy ujrzała budynek szkoły. Ruszyła w jej kierunku. Mokro...


Rozlałam na siebie herbatę. To nie było przeziębienie. Coś widziałam, kogoś, albo coś robiłam. Nie wiedziałam co się dzieje poza tym, że Eri groziło niebezpieczeństwo. Wydarłam się na Vormunda, wydarłam się w myślach na to coś...

Stanęła. Usłyszała coś. Gniewne słowa dobiegające z oddali. Odwróciła się w ich kierunku i poczuła płynącą z nich energię. To... czy jest jeszcze ktoś taki, jak ona? Zerknęła na szkołę. Priorytety się zmieniły. Musiała odkryć źródło bliźniaczego rei. Ruszyła.

Zwabiłam to. Przez mój wybuch to zwabiłam. Co prawda uratowałam Eri życie, ale naraziłam pozostałych. Szmery... Było coraz gorzej. Im dłużej to trwało, jakby... Im to było bliżej, tym stawały się wyraźniejsze. Przeszły w krzyki. Kobiet, mężczyzn, dzieci... Niczym potępieni w piekielnym ogniu, wyli jakby ich obdzierali. Było coraz gorzej. Czułam fizyczny, psychiczny, i duchowy ból. Chciałam się schować przed tym, ale jak? To było... Koszmarne. Vormund próbował mnie... A, zapomniałam. Wybraliśmy na miejsce spotkania starą fabrykę zabawek. Przewrotne jak diabli, biorąc pod uwagę to, co się stało.

Ja tam umierałam, chociaż fizycznie nic mi się nie działo. Ledwo co mogłam funkcjonować przez ten piekielny tabun we mnie. Właśnie, we mnie. W końcu doszłam do tego, że to te wszystkie dusze z jakiegoś powodu się odezwały. Ale z jakiego... Dopiero gdy zobaczyłam kto to był. I te macki. Adam. Ten prawdziwy. Ale nie przypominał zupełnie wspomnienia. Wyglądał jeszcze bardziej od młodego Murasakiego. Rozpoczęła się walka, a ja nie mogłam uczynić zupełnie nic. Poza zadzwonieniem do Accrecii, gdy na moment Adalbert uzyskał przewagę w walce i dał mi telefon. Zaczęłam się wycofywać, tłumacząc sytuację, ale coś musiało się stać bo anomalia mnie dogoniła. Pytała o brata. O Schmitta. Nie mogłam mu nic powiedzieć bo by mnie trafił szlag, do diabła! A gdy był tak blisko... normalny człowiek na zawsze straciłby kontakt z rzeczywistością. Ja jednak zawsze miałam z tym problemy. Próbowałam się wyrwać, ale...
Wspomnienia. Wymieniliśmy się wspomnieniami. Nie wiem dlaczego wtedy nie umarłam. Może nie pokazało mu się nic z Warhwelt. Może wiedział, całkiem prawdopodobne, że tak. I to mnie uratowało. Zapytał jeszcze, czy nie żyje, ale pojawił się ten pierdolony skurwiel. Unmei. Święty postrach wszystkiego. W dobrym momencie, bo już nie tylko słyszała, ale i widziała całą armię potępionych. Charlotte. Ten Arrancar. Kobiety, dzieci, mężczyźni. Wszyscy chcieli ją zabrać, by i ona poczuła, co znaczy znaleźć się w piekle zwanym... Ishifone.
Ale z jakiegoś powodu się to skończyło. Na jakąś chwilę. Bo właśnie Unmei masakrował Adama. Potem pomógł jej wstać. Vormund, wyraźnie przerażony, wpakował mu strzałę w plecy, którą się tamten jednak nie przejął. Zaczęła się nierówna walka, a w międzyczasie zwłoki pożeracza...
Wszystko eksplodowało w gejzerze sięgającym nieba. Widziałam potępione twarze. Uciekłam przerażona, i dopiero po chwili skupienia wzięłam się trochę w garść. Zadzwoniłam, by powiadomić o sytuacji, chociaż może bez potrzeby. Meteoryty. Czy coś. Zaczęły się odrywać od gejzeru. Spadały na całą okolicę, a i pewnie w środku Karakury. Parę z nich upadło obok. Czerwone, człekokształtne paszcze. Tyle mogła o nich powiedzieć poza tym, że słyszała... płacze dzieci. Szepty kobiet. Przepełnione szaleństwem, bólem, strachem... To była każda duża pochłonięta przez Adama. Cała armia.
...uciekłam do bramy. A tam co? Sonia i Aleksander. Przysłali wsparcie, super, ale to było za mało na tyle dusz. I nie wiadomo było, co z Vormundem...
...czy skończyłoby się to inaczej, gdybym go tam nie zostawiła? Czy mogłabym jeszcze raz go uratować? Przeciwko tej dwójce, może. Ale przed Unmeiem... Po chwili walki z duszami wzbiliśmy się w powietrze. Ujrzeliśmy jego, tłukącego się z tym wszystkim, i Adalberta przykrytego masą, która go pożerała. Sonia chciała się rzucić, ale powstrzymał ją Aleksander. Co do mnie jednak nie miał takich oporów. Zapikowałam w dół, roztrącając towarzystwo haizen. Pochwyciłam Vormunda. Sonia i Aleksander zostali na miejscu, ja miałam go odstawić w bezpieczne miejsce. Był... fizycznie prawie nienaruszony, ale jego dusza... Żył, to było najważniejsze. Ale co to za życie... Udało mi się jedynie dotrzeć do parku. Potem moje ciało odmówiło posłuszeństwa, musiałam odetchnąć.
Usłyszałam dziecięcy krzyk. Na szczęście to nie były... Tylko paszczaste dusze. Tylko dziecko gonione przez nie. Rozwaliłam je sokołem, i uznając, że w takim składzie daleko nie zajdę zadzwoniłam po barmana. Heh. Jeszcze mnie odwiedził ten Shinigami rudy, co nam pomógł przy tej akcji na cmentarzu.
Przyjechał barman. Przedstawiłam mu sytuację i pojechaliśmy do wieżowca Kobayashi. Kobayashi... Cóż. Nie mam pojęcia jaki miał z nimi związek, ale jej nie wydał, więc był w porządku. Dostałam telefon, że sytuacja jest opanowana i jakbym chciała, to żebym się pokręciła i powystrzelała to dziadostwo. No okej. Tylko odstawiłam tą małą do jej domu, i pokierowałam się do klubu. Taki był plan... A skończyło się na tym pierdolonym parku...
Tam było wszystko prawie normalnie. Do momentu, aż nie zaczęły na mnie wyskakiwać te szkaradztwa. Ale nie po to, by żreć. Chciały przyjść do mnie. Bezpośrednio... We mnie. Czułam to. I nie podobało mi się to ani trochę. Zaczęłam panikować, bo było ich coraz więcej... I ściągnęłam na siebie jeszcze większe kłopoty, wyjątkowo szczerze mówiąc o tym, jak je rozumiem, przyciągam, i jak to chcą się ze mną połączyć. Głupi by tylko czegoś nie zczaił, ale o tym miałam się dowiedzieć później. Ale dostałam wsparcie w postaci Sonii i Aleksandra. Adam jeszcze żył, ale zabił go Unmei. Tyle się dowiedziałam jak przenieśliśmy się w opuszczone okolice, by zwabić te wszystkie dusze. Ustawiliśmy się na dachu budynku. Ja zwabiałam stwory, i wszyscy strzelali by je wytłuc. Tylko... Moja jaźń znowu chciała mi dosrać. W pewnym momencie widziałam ludzi. Ludzi których nie znałam, ludzi których znałam. Bliskich. Obietnice odkupienia, jeżeli je przyjmę. Jęki, faktycznie ich błagania...Po wszystkim byłam zdruzgotana, i dopóki jakimś dziwnym urządzeniem te agenciki z Accrecia ich nie wciągneli, byłam właściwie nie do użytku...

Ale to nie był koniec. Na moje własne życzenie zresztą, znacznie skomplikowałam sobie życie.
Za dużo powiedziałam. Chcieli mnie. Prawdopodobnie by sprawdzić o czym ona mówiła, i na pewno nie byłoby to nic miłego. A ja nie chciałam trafić do kolejnej klatki jako królik doświadczalny. Wystarczyło mi rzucenie okiem na Aleksandra by się przekonać, że sam się bał i nie był pewny co robić. Ale przynajmniej ja wiedziałam, gdzie szukać schronienia. Przynajmniej na razie.
Gdy zrobiliśmy sobie przerwę potwierdził moje obawy. To samo co u Aiby. Nawet gorzej. I chyba oficjalna wersja była taka, że była porwana przez pustych. Ale nie miała czasu tłumaczyć. Musieli się ruszać. Moim celem była jaskinia kawałek za karakurą. Tak, za młodu naprawdę lubiłam zapuszczać się w dalekie miejsca. Zwłaszcza w lesie. Ale to co tam zastaliśmy było mało zachęcające. Puszki, butelki, foliówki... pentagramy, rozbebeszony kot. Uroczo. I głębiej była dusza z Rukongai. Aleksander nie bawił się w podchody tylko wybudził go bezpardonowo, grożąc mu zapoznaniem z jego bronią gdyby coś kombinował. Ale tamten się nie przejął. Zamiast tego pytał o Shinigami. Jakimś dziwnym trafem znalazł się na ziemi. Jakby ona tak mogła łatwo przejść po pijaku, to by nie miała teraz tego problemu co ma teraz... Ale skończyło się na tym, że musiałam tu zostać. Na jakiś czas... Ech. Poszłam kupić rzeczy do sąsiedniej wiochy. Wróciłam. Spędziłam tam noc...

Długo tam nie zasiedziałam. Bo spotkałam starą, kurwa, znajomą.
Ktoś się z rana pojawił przed jaskinią. Ja, będąc podejrzliwą bestią, wysłałam najpierw duszę by się zorientowała o co chodzi. Ale jak wrócił z krzykiem i płaczem, to się skryłam. Widziałam zresztą powód. Podejrzany typ. Ubrany na czarno, czerwone oczy, szpiczaste uszy. Trzy katany. Cholera jasna, kto to był? Na dodatek ktoś z nim był. Była... Pierdolona kurwa Belle. Ta sama, która mnie wpakowała w to wszystko. Próbowałam się ukryć ale mnie chyba wyczuła, bo się przeniosła za mnie. Jak tylko spostrzegła, że to ja, to wybuchła śmiechem i zaczęła się tarzać. Głupia pinda...
Więc dowiedziała się, że kapitan miał przez nią kłopoty. Super, należało mu się. Oczywiście parę razy mnie obraziła po drodze. Udało mi się jakoś dogadać za to z tym gościem... Tanaka się chyba zwał. Dałam mu jakieś ochłapy informacji, a on nie dość, że dał mi trochę swojej energii to jeszcze mnie odstawili w pewne bezpieczniejsze miejsce. Sklep Katriny.

No. Belle wbiła się na chama do środka na cukierki. Yuzuru Tanaka i ja byliśmy spokojniejsi. Jak się Katrina powiedziała to jego odesłała jakoś na dół, a mnie wzięła na rozmowę. Wyjaśniłam jej sytuację całkiem szczerze, by sobie jeszcze więcej wrogów nie robić. O całym wydarzeniu, kto był moim opiekunem, o moim pasożycie, i o tym z czyjej przyczyny przez to przechodziłam. I zgodziła się pomóc. Nawet wyciągnęła od kogoś... Obstawiam, że Mizuki, bo też mówiła iż jest na dole. Poza Karasem... No, wyciągnęła cukierek duszy klona Aiby. Pogadałam sobie z nim, i gówno mi to niestety dało. Nie chciał współpracować, i bardzo sceptycznie patrzył na szanse oddzielenia mnie od pasożyta. I dowiedziałam się, skąd on jest – w Hueco mundo jest miejsce, które zmienia ludzi. W nieprzewidywalny sposób. Ale to tyle. I mnie... Wzięło. Trochę. Co prawda samo doświadczenie cierpienia dziesiątek dusz w moim ciele bardziej mnie wtedy bolało z uwagi na moje własne cierpienie, ale o tym akurat nikt nie musiał wtedy wiedzieć. Ogólnie... Czułam się mocno zrezygnowana. Wszystkim.

Więc sklep miał sporą przestrzeń pod sobą, nawet większą niż November Eleven. Jak to miasto się trzymało na tak pustych podstawach i się nie zapadło, nie wiem. Ciężko było. Brak leków, i w dodatku Vormundowi mocno się oberwało... Kurwa... Teraz jak o tym myślę, to serio był mi jak drugi ojciec. Tak się starał przynajmniej... Tyle rzeczy wokół miałam, i jakoś nie byłam w stanie tego dostrzec czy docenić. Nie to, że nie chciałam. Znaczy, to też, ale nie mogłam. Czy ta choroba aż tak bardzo na mnie wpływała, czy to może to wszystko mnie tak zmieniło? Moja głowa nie chciała mi na to odpowiedzieć, za to naigrywała się, że mogłąm zostać w Warhwelt i byłabym w znacznie lepszej pozycji. Wyśmiałam ją, broniąc się przed tą myślą jak tylko mogłam. Katrina potem dziwnie na mnie patrzyła. Sny mi jednak nie pozwalały zapomnieć. Jakby mszcząc się za obelgę, zsyłały na mnie takie odczucia i obrazy, że ta cała rozpacz naprawdę mnie przygniatała. Przynajmniej za dnia miałam robotę. Jeszcze nigdy tak neutralnie nie brałam do siebie pracy z mopem i ścierą. Tyle tylko, że po tym jak Mizuki sobie poszła coś pobłyskało za oknem. Dwa razy. Katrina jednak nikogo nie znalazła, a potem w newsach było o tym, jak ktoś zdemolował cmentarz. I ich rodzinny nagrobek. Super. Dowiedziałam się czym handluje, po czym...
„Lepiej nie czuć nic niżbyś miała doświadczać ekstazy przy pożeraniu dusz, bo wtedy pod twoją buzię można byłoby postawić pierwszą z brzegu białą maskę” Tia. Trochę ją okantowałam. To znaczy, nie zrozumiałyśmy się. Potem mi się humor nie poprawił. Z Kyoku sparing był za prosty, a przy Katrinie... skapitulowałam. Teraz bym tego nie zrobiła, ale wtedy... Nie miałam siły. Po tylu porażkach i dostawania po dupie od siebie i losu jednocześnie... Chyba to był najsłabszy moment. Zastanawiałam się, czy dobrze zrobiłam.

Długo Accretii nie zajęło znalezienie mnie. Może dzień, dwa? Pojawił się od nich jakiś specjalny fagas, który to bardzo chciał ze mną się skontaktować. Katrina posłała go na drzewo, i mi to bardzo nie przeszkadzało. Raz, nie ufałam im. Dwa, średnio mi pasowało wiązanie się z jakąś grupą. Można powiedzieć taka zraza. Tak to pracowałam, miałam zwidy, zostawiałam kulki z duszami po kątach jak magicznie lądowały mi w kieszeni. W sumie... Prawie jakbym mieszkała w piwnicy. Ech. Nie wpływało to dobrze na mój nastrój, tyle mogę powiedzieć.
Trzy dni później znowu się pojawił. Tylko tym razem się nie pierdolił i obezwładnił Kiyoko. Postanowiłam nie czekać i nie chować się, tylko sama otworzyłam mu drzwi przed nosem. Ta. Ed, bo tak się przedstawił ten cwel, chciał mnie zwerbować, bardziej nęcąc tym, że będę miała co robić, mieć jakąś swobodę, i że swoich nie zamykają. Przynajmniej Aleksander skończył na naganie (Jakby to cokolwiek znaczyło), o ile mówił prawdę. Dałam sobie trochę czasu, by poinformować Katrinę o całym zajściu, bo chyba ten trep spadł na głowę trochę za dużo razy by sądzić, że nic jej o tym nie powiem. Ale los chciał inaczej i do sklepu zawitał gość. Hrabia Hayabusa, bount... to z tego co zrozumiałam wampir. Też żrą dusze. Uroczo, połowa rzeczy zabija a połowa rzeczy zżera. Unieruchomił jakimiś dziwnymi czarami Eda, a mi dał swobodę w decyzjach co z nim zrobić. Stwierdziłam, że może by tak fajnie było Kiyoko podnieść, ale Ed był jeszcze bardziej napalony do bitki niż ja, więc jak rzucił się z piąchami to go wbiło w ścianę. I przez ścianę. I magazyn. I następną ścianę.
...Czułam grozę. Katrina nie wyglądała na kogoś, kto by lekko przyjął tego rodzaju destrukcje. W dodatku nie wiedziałam co zrobić z Kiyoko, i gdzie był jej cukierek. Co ważniejsze jednak, moja kryjówka była odsłonięta, i wiedzieli, gdzie jestem. Trzeba się było wynosić, i po drobnych wątpliwościach pojechałam z hrabią. Odwiedziłam jeszcze matkę, powiedziałam, że może mnie nie być dosyć długo, załatwiłam sprawę z nagrobkiem... I w drogę. Daleko, daleko... do pewnego dworku. Rozmawiać za dużo nie rozmawialiśmy, ale przynajmniej usłyszałam, że hrabia też nie lubi zimy. Ja też jakoś... Zawsze coś się odpieprza wtedy. Nie wspominając o tym, że wszystko jest pod śniegiem. I chuja widać. Właściwie to nawet nie.

Dojechaliśmy tam. Przy okazji się dowiedziałam, że nie będę tam sama, co było do przewidzenia. Albo i nie, bo jak dla mnie możliwość zostawienia mnie w spleśniałej, opuszczonej posiadłości była równie prawdopodobna. Naprawdę mam niskie standardy.
Pierwszą osobą jaką poznałam był Ueda Ryoto, shinigami-dezerter który był opiekunem tego miejsca. Zachwycony pojawieniem się hrabi nie był, mną też jak się dowiedział jaki miałam wewnętrzny problem, ale zgodził się bym została i doraźnie mi pomagać na ten problem. Wspomniał też o innych lokatorach, to znaczy Murasakim, Sasaki Hanie, i Nakano Michim. Pierwsza dwójka również była Quincy, ten drugi człowiekiem ze zdolnościami i z lalką o bardzo znajomym imieniu Bell. Co wzbudziło moje poruszenie i lekkie rozbawienie ze strony hrabi. Atmosfera jednak zgęstniała gdy zaczęłam opowiadać o problemie, ale jak wspomniałam – pozwolono mi zostać.
Skierowałam się potem do Murasakiego, który wpadał w bardzo typowy stereotyp złośliwego, gderliwego, i mocno zgorzkniałego starca. Nie przebierał też w słowach. Mimo to trochę się zainteresował jak wspomniałam u swoich umiejętnościach, a jeszcze bardziej jak o mentorach. Delikatnie, ukrywał to, ale jednak. I zapytał, gdzie byłam z Baldrikiem. Oczywiście go okłamałam, bo nie byłam pewna czy aby na pewno o tym wiedział. I chyba on też nie wiedział, czy wiedziałam, dlatego zadał to pytanie mało konkretnie. No. Zaśpiewałam mu coś bo chciał bym go jakoś zabawiła, ale zadowolony nie był. A poniżać się nie chciałam masowaniem jego stóp. Całe szczęście, że te dzieciaki wróciły, to mogłam się zająć czymś innym.

Michi był dosyć skryty. Hana natomiast całkiem normalna, acz podobnie jak ja wyglądała na wyraźnie młodszą, niż była w rzeczywistości. Tylko, że ja byłam po prawie a ona po administracji. Od razu zaproponowałam jakiś wspólny trening, trochę by sobie zmazać grzeszków, trochę by zabić czas i ewentualnie potrenować. Zanim to jednak się stało chciałam rzucić okiem na twór Michiego. Dziwna, dosyć niepokojąco wyglądająca lalka. Która mówiła. Dosyć szybko się zakończyło to spotkanie, bo i o czym mogłam z taką laleczką pogadać? O byciu cholernym dziwakiem? Bardzo chętnie, ale chyba też byśmy sobie za długo nie porozmawiały. Poinstruowałam potem hrabię gdzie odstawić moje rzeczy, powyzłośliwiałam się z powodu Hany której chyba ktoś wpadł w oko, i przeszłam się. Po posiadłości. Bardzo byłam ciekawa tego miejsca, i wcale nie zawiodło one moich oczekiwań. W końcu mi się jednak znudziło, gdy zobaczyłam większość miejsc wartych uwagi. Zaproponowałam się trochę rozruszać przy treningu. Miałam pewne doświadczenie z Emi jeżeli chodzi o szkolenia, no i jak tyle się ćwiczyło z Vormundem, to pomysły same przychodziły do głowy. Ale zamiast koszykówki miałam inne pomysły. Może i nawet lepsze.
Jej umiejętności były na podobnym poziomie, gdy zaczynała. Nie mogła mnie trafić, ale wiedziałam, że oko miała całkiem dobre. Reszta cech... też w porządku. Zrobiliśmy sobie taką sesję piłki ręcznej. Ja rzucałam, ona miała łapać i odrzucać. Ale ja skakałam wokół niej Hirenkyaku, by miała trochę trudniej. Mogła się spodziewać w życiu ataku z każdej strony, i od wielu przeciwników naraz. Powinna być w stanie na to reagować.

Zmęczyła się jednak w końcu, i to tak porządnie. Nie byłam sadystką, zresztą jaki byłby sens w okładaniu ją kulami z reiryoku? No, jakbym bardzo się chciała na kimś wyżyć to może, ale byłam w całkiem niezłym nastroju. Na tyle, że zgodziłam się pójść do gorących źródeł i trochę odpocząć. A było tam naprawdę przyjemnie. Nawet takiej malkontentce jak ja tam pasowało. Pogadałyśmy o różnych rzeczach. Jak na przykład o moim kolorze łuku, co dość szybko ucięłam. O jej lubym, co też szybko ucięła, ale wspomniała, że tez ją uratował. I że to był Karas. I o duchach które tutaj mieszkają, ale za bardzo nie chciały mi się pokazywać. Przez długi czas.

Trzeba się było jednak zbierać. Zjadłyśmy obiad, a ja ruszyłam do pokoju by poćwiczyć trochę nad rurkami. Efekt był całkiem niezły – rurka stworzona przeze mnie była właściwie taka sama jak inne które miałam. A przez to, że używałam naprawdę sporo zaklęć to mnie to całkiem cieszyło. Była tylko jedna rzecz... Musiałam przekonać Murasakiego, by mnie zaczął szkolić. Nie szło mi najlepiej. Co gorsza, usłyszał o moim pasożycie, i tym bardziej go to nie zachęcało do jakichkolwiek kontaktów ze mną. Dosłownie, zaczął mnie ignorować. I miałam prawdziwą burze mózgów, w jaki sposób przekonać Murasakiego. Aż sobie przypomniałam, że przecież to nie był pierwszy Murasaki jakiego poznałam.
To go ruszyło. Doszliśmy do jakiegoś porozumienia, i niedługo miałam zacząć trening blut. Który szedł mi jak krew z nosa, acz ponoć to technika która nawet tym czystej krwi sprawiała naprawdę duże trudności. Tak to ćwiczyłam z Haną, chodziłyśmy czasem na zakupy, duchy mnie unikały chociaż składałam odpowiednie ofiary i modły. Zaczęłam też się uczyć francuskiego. Na wszelki wypadek, gdybym miała spotkać jedną z dwóch osób z tamtego miejsca, na której w jakiś sposób mi zależało. Nauczyłam się tez strzelać dwoma strzałami jednocześnie, ale szło mi to trochę wolno.

Mieliśmy mieć też gości na święta. I owszem. Blisko świąt do posiadłości przyjechali – pieprzony zboczony staruszek Akihiko, który miał jakąś zdolność przepowiadania przyszłości. Shinigami-renegat Kichiro. Hrabia, oraz Karas o którym to wcześniej słyszałam. Ryoto prawie szlag trafił jak ich zobaczył, ale wiele nie mógł zrobić. Za dużo kozaków, którzy jakby chcieli to by weszli siłą, ale byli na tyle mili by dać mu chwilę na nadąsanie się. Dowiedziałam się też, że ten ostatni jest... No, może nie bezpośrednio spokrewniony. Obydwa hollowy, ale Karas był dla tej siksy jak brat. Nawet jak ta latała jak chciała. Ugh. Popieprzone towarzystwo. Nawet jak mi pasowało z różnych powodów, nie mogłam o tym zapominać. Gorzej, że z Adalbertem nic nie było lepiej... Co ciekawe, Murasaki do nich wyszedł.

Pomogłam przy strojeniu choinki. Głównie dlatego, bo Karas się przy tym guzdrał i byłam wpieniona, a potem samo jakoś poszło. Wyszła naprawdę zajebiście, chociaż mi przypomniało o November Eleven i popsuło humor. Poszłam ćwiczyć blut, by się trochę uspokoić w samotności, przez co ominął mnie widok Hany reagującej na Karasa. I poćwiczyłyśmy razem aż do momentu, w którym przyszedł ten cholerny, posągowy adonis. Rzeczywiście można się było w nim zabujać. Nawet mi się spodobał. Akihiro troche mi popsuł obrazek. I obydwie przez to byłyśmy rozproszone dosyć konkretnie. Ona tym pięknisiem, a ja wbijającym we mnie wzrok zbokiem.
Święta generalnie były pełne wrażeń, tych pozytywnych i negatywnych. Panowie urozmaicali sobie czas całkiem mocno. Zwłaszcza Akihiro, który jak tylko miał okazje zobaczyć albo poczuć coś więcej to ją wykorzystywał. Szczególnie upodobał sobie mnie, nawet raz się zakradł do mojego pokoju. Nie wiem jakim cudem przeżył taką ilość kopniaków. Potem na sylwestra był turniej Shougi, który przerżnęłam z kretesem. Picie w gorących źródłach... Po którym miałam konkretnego kaca. Ale nie takiego, jak po zarżnięciu tego herszta...

Ale to wtedy usłyszałam informacje, która w dalszej perspektywie zmieniła moje życie. Usłyszałam o kamim mieszkającym w lesie. O bóstwie. No, technicznie to odwiedzał on swoją kapliczkę, ale wiadomo o co chodzi. I hrabia dał mi okazję złożyć w darze wino. Okazja, która się mogła nie powtórzyć. Jurojin, bóstwo długowieczności.
Jak wspominałam, kac był konkretny. Następnego dnia w sumie się wszyscy pożegnaliśmy. Nawet Akihiro okazał pozory bycia człowiekiem. Chciałam pójść do tego bożka jak najszybciej, ale nie byłam sama. Hana i Michi poszli ze mną, co trochę mnie denerwowało bo miałam bardzo prywatną sprawę, ale nie mogłam się od nich opędzić. To przynajmniej sobie trochę pogadaliśmy po drodze. Zanim jednak dotarliśmy na miejsce zrobiło się już ciemno. Może to i lepiej, bo ta atmosfera... tylko jedno miejsce ją przebijało. Pierwotna, dzika energia. Subtelna, przepełniająca jej umysł na wskroś. U jej matki wydawało jej się, że czuła coś podobnego, ale w porównaniu z tym było to jedynie złudne wrażenie. Dobrze, że pamiętałam cały ceremoniał pomimo bycia bardzo niedbałą i lekceważącą osobą. Za dużo razy coś takiego widziałam by o tym zapomnieć.

"Jurōjin-sama... proszę o pomoc. Chcę uwolnić się od swojej klątwy. Chce uratować tych, którzy przez tą klątwę cierpią. Chcę zadośćuczynić za swoje uczynki. Proszę o siłę i mądrość, by... zapobiec katastrofom w przyszłości. Proszę Jurōjin-sama, miej nas w swojej opiece"

Dopiero potem zaczęły się dziać ciekawe rzeczy. Gdy wyszliśmy otoczyła nas masa duchów. Tych pierwotnych duchów natury, o których tyle słyszała. Masa zwierząt, humanoidów... Część z nich pamiętała. Aż w końcu pojawił się ten, na którego czekała. Jurojin. Było to niesamowite, i chyba tylko ja miałam na tyle siły woli, by przemówić. Ukłoniłam się jak najniżej jak mogłam, powiedziałam o ofierze. Dzieciaki... Miały dość przyziemne prośby. Hana pewnie miała na myśli Karasa. Michi pewnie o tej swojej lalce. A co do mnie... miał wątpliwości, ale jednak poradził. Domyśliłam się, że chodziło mu albo o powrót do tamtego miejsca, skąd ten pożeracz powstał, albo o znalezienie kogoś innego, jakiegoś z jego braci kami, co by mi mógł pomóc. Zasugerował udanie się do którejś z siedmiu wielkich świątyń. To... Już było coś. A i się rozkleiłam gdy usłyszałam, że jest jeszcze szansa na odkupienie. Taaaa... To było, i jest dalej dla mnie ważne. Nawet bardzo.

Następnego dnia poszłyśmy do biblioteki. A ja jeszcze do fryzjera. Udało nam się znaleźć trochę ogólnych informacji na temat tych świątyń, a ja jeszcze sprawdziłam transport. Trochę kijowy ale do przeżycia. I akurat rozmawiałyśmy o fryzurach (Zasugerowałam jej, że dłuższa sprawia problemy w trakcie walki – posłuchała mnie i potem ścięła je. Dziwne jak na kogoś, kto chciał po prostu mieć jakieś zdolności by kogoś uratować „przy okazji”) gdy usłyszałam łańcuchy z placu zabaw. Mam dobry słuch to tylko ja to dostrzegłam. Obstawiałam plusa i rzeczywiście, był tam plus. Przyczepiony łańcuchem do piętrowego domeczku. Trudno mi było się z nią porozumieć bo nie miałam zupełnie podejścia do dzieciaków... Teraz też tak średnio, no ale poślizgnęła się i rozbiła łeb. Chciałam ją zaprowadzić do posiadłości ale to akurat był ten rodzaj plusa przytwierdzony do miejsca. Utrudniało to sprawę. Myślałam już, w jaki sposób to rozwiązać, gdy nagle... Pusty. Za Haną.

Dobrze, że mam też dobre oczy. Dwie strzały i pusty już leżał. Trucizna powinna była załatwić sprawę, ale nonszalancja Hany mnie wpieniała. Ochrzaniłam ją za brak czujności. Potem jeszcze bardziej mnie zdenerwowała, to zrobiłam jej taką pogadankę, że potem jak wróciłyśmy to mnie przepraszała. Podzieliłam się z nią trochę skutkiem walki z Daichim. Ta. To była rzeź.
Hana poszła po Ryoto. Nie miałam na razie ochoty ją widzieć, więc jeszcze rzuciłam na odchodne by nie umarła po drodze. Nie chciałam mieć jej na sumieniu. Ale za to ona miała mnie, bo marzła i musiała gadać z tamtą smarkulą. Dobrze, że tamten przyszedł to ją odesłał. Nawet pochwalił, chociaż zirytował swoimi komentarzami na temat quincy. Że już lepiej, żeby pozwolił ją zeżreć. Chuj mu w...
Miałam jeszcze pogadankę z Murasakim, bo miałam przypuszczenia, że jesteśmy spokrewnieni. Bo w rodzinie też miałam Murasakiego. Od którego mój ojciec miał laskę. Ale kicha, bo to ze strony matki miałam amulet. I trochę skucha. Chociaż ani ona, ani ojciec nie przejawiali zdolności Quincy, to też... Dziwne to trochę. Zresztą, teraz to nie ma najmniejszego znaczenia.

Tydzień później miałyśmy wyruszyć w drogę. Miałyśmy opracowaną trasę, prowiant, i wszystko miało być pięknie. Ja ze swoją uczennicą miałyśmy znaleźć sposób na odwrócenie mojej klątwy. Chociaż ona nie wiedziała co mnie męczy, całe szczęście. Ale jak zwykle los miał mi spłatać psikusa. Spotkaliśmy jakieś dziwne... BARDZO dziwne dusze. Dwie sztuki, kobieta i mężczyzna Nigdy takich nie widziałam ani nawet nie słyszałam. Przypominały pustych przez maski, ale nie miały dziur w piersiach. No i to humanoidy, ale też nie miały białych strojów tylko czarne. I w dodatku zachowywały się podejrzanie, zwłaszcza ta żeńska. Już wolałabym się kąpać w onsenie z Akihiro. Mogłam to też trochę rozegrać inaczej. Posłać do świątyni w mieście, ale myślałam, że chodzi im o kami, więc zaserwowałam kiepski blef. Nie uwierzyli mi... Albo uwierzyli, bo poszli w kierunku dworku. Czyli odwrotnie niż do świątyni w mieście, ale mniej-więcej w stronę kramiku kami. Więc poszłyśmy za nimi by sprawdzić co to za cholery. Nie odpowiedziały. Grałam upierdliwy wrzód na tyłku bez emocji, czyli prawie nie grałam. Hana szła cicho. Waliło od nich siarką na pięćdziesiąt metrów. Miałam złe skojarzenia.

Jak doszłyśmy do dworku stracili cierpliwość. Złapał mój nadgarstek w uścisku. Szybki był, ale ja wiedziałam jak się przed czymś takim bronić, acz bałam się, że mi tą rękę utnie. Ale bariera zadziałała jak trzeba. Nie wystrzeliłam haizen bo obawiałam się, że mnie pociągnie za sobą. Ale i tak... We dwójkę miałyśmy problem z tą kobietą. Ryoto wziął na siebie faceta, a my męczyłyśmy się z tamtą. Suka... Odbijała strzały ręką. Moje i Hany. Miała jakieś łańcuchy, którymi się broniła. I pojawiały się tylko przy kontakcie. Złapała Hanę, której mogłam co najwyżej poradzić co zrobić. Nie mogłam strzelić bo ta by mogła się odsunąć i trafiłabym Hanę. A to by jej zrobiło bardzo dużą krzywdę. Nawet rozważałam złapanie ją pasożytem, ale poradziła sobie, zuch dziewczyna!
Ale ja już zawarłam pakt. Już z mojego ciała wyrosły macki, które tańczyły z tą przeklętą duszą. Dalej za szybka. Dalej nie mogłam złapać i skrzywdzić. Aż do momentu, gdy sama mnie objęła. Ekstaza połączona z jakąś jej dziwną, perwersyjną mocą działała obezwładniająco. Hana mogła się przeciwstawić, ja... miałam cholernie wielką trudność. Ale udało się, dzięki Hanie i jej krzykom. Chwyciłam rurki, cztery sztuki. Haizem. Wyleciałą w powietrze tak daleko, jak jeszcze nigdy nie widziałam. Upadłam na tyłej, a Hana po raz drugi prawie została zeżarta przez mackę, bo podeszła. Ja musiałam to skończyć. Skończyłam, jednym strzałem w maskę.

Kurwa mać. W życiu nie byłam tak przerażona jak wtedy. Po raz pierwszy zobaczyłam piekielną bramę. I po raz pierwszy wpadłam w taką panikę, nawet dusze w środku mnie tak mnie nie wystraszyły. Uciekałam jak zwierzątko przed rzezią. Jak dotarłam do Ryoto, Hany, i Murasakiego to zaczęłam odpowiadać im śpiewem. By się uspokoić. Tak mnie wzięło. Tak się bałam potępienia. A. I pożeracza, którego jeszcze nie uspokoiłam. Ta. To chyba bardziej to. Odłożyłam też wycieczkę na później. Bo i nikt nie wiedział, co to były za cholerstwa. Nawet Murasaki. Który to mnie nawet docenił i stwierdził, że z kimś takim powinnam sobie poradzić. Ta, miałam trochę szczęścia. Ale to miłe.

Tydzień później wyruszyłam. Sama. Z bólem trochę, ale... Hana miała rację. Ja miałam rację, że jeśli coś podobnego kalibru mi wyskoczy, a było to całkiem możliwe, to może się to dla niej źle skończyć. No i moja klątwa... Mogłabym ją pożreć. I tego... Sama sobie bym tego nie wybaczyła...
Tego samego dnia pokazywałam jej jak tworzyć dwie strzały naraz. Wyjaśniłam jej czym jest licht regen, i że to jest pierwszy krok do jego osiągnięcia. Postawa, ułożenie palców, kumuracja reishi... po kolej. Spokojnie, bez pośpiechu. Cierpliwie i dokładnie... Nie była wielkim talentem. Ale gdy patrzyłam jak coś powoli z niej rośnie... I jak radziła sobie w trakcie walki...
...Może jednak Kenshim i Vormund nie byli tacy jebnięci... Ten ból... kheh...

Pierwszy przystanek... Widziałam dziwne rzeczy, i o dziwo wszystkie prawdziwe. Świnię w sweterku. Chłopca, który ciągnął łańcuchy. Podejrzanego gościa, od którego capiło siarką... Był podejrzany. Ale teraz jestem niemal pewna, że był związany z tamtymi... Mam nadzieję, że z Haną wszystko w porządku. Powinno być... Bo całe szczęście, ze mną nie pojechała. Nie wiem, czy by przeżyła. Mój umysł... To zawzięta bestia. I niestety skrzywdziłam parę osób tak, jak te bestie skrzywdziły Vormunda. Mój umysł zwiódł mnie wizją szybkiego uzdrowienia, i przejął nade mną kontrolę tak samo, jak wtedy w trakcie walki z tymi duszami. Tylko wtedy miałam wokół siebie tylko śnieg, a tutaj... Masę ludzi. Chwyciłam z niej czwórkę.
Byłam słaba. Byłam w szoku, że tak dałam się złapać. Odsłoniłam się całkowicie, i w tym stanie... W stanie tej euforii nie mogłam się opanować. Jedynie puściłam jedną osobę, ale na więcej nie miałam siły. Nie chciałam ich krzywdzić. Nie chciałam ich zabijać. Nie chciałam by cierpieli tak jak inni.

I pojawił się ten chłopiec. Miał te łańcuchy. Jeden oplótł się wokół jednej macki, drugi wbił się w moją pierś. Ale wbił się w moją duszę, nie ciało. Nie zauważyłam tego, i byłam zdecydowana wbić go prosto w moje serce, byle tylko spróbować uratować tamtych ludzi. On wyciągał z niej tego pasożyta. Wyciągał z niej to.
Czy to była właśnie droga, jaką powinna była objąć? Byłaby długa, ciężka, mogłaby się zawieść. A i tak potem musiałaby stoczyć walkę z pożeraczem, którą mogłaby przegrać. No i... dalej byłaby niewolnikiem swojego umysłu. I dusze nie doznałyby... Ale to za chwilę. Jeszcze moment... Tak... Już niewiele czasu zostało...

Znalazłam tego chłopca, wisiał sobie w jakiejś stworzonej przez siebie anomalii. Chował się przede mną, ale moje zmysły były zbyt wyczulone. Szare włosy, niebieskie oczy. Przypominał mi trochę Shina, ale to nie było możliwe. Prawdopodobnie gdy go znalazłam, zmobilizował się w sobie, bo patrzył z determinacją. Nie miało to znaczenia, nawet pomagało, bo nie musiałam się przebijać przez ścianę strachu. Chłopiec miał ciekawe moce, musiała przyznać tutaj rację Karasowi. Ludzie mogli mieć ciekawe zdolności... I ciekawe, jakie u niej by się objawiły. Takie same jak teraz? Jej była całkiem prosta... Prostacka wręcz. Ale spełniała swoje zadanie.

Zaproponowałam mu wspólną podróż. Zgodził się, ale jak powiedziałam jak działa moja „moc”, jak on to określił to miał wątpliwości. No trudno. Chciałam się stąd ulotnić, zanim ktoś połączy jedno z drugim. Na przykład Accretia. Jeszcze ich mi tutaj brakowało na głowie, obok duchów siarki i mojego własnego pasożyta. I ślimaków na autobusie, które chyba były sugestią od mojej świadomości, bym została. Ale ja byłam zawzięta. Nie takie rzeczy mnie nie powstrzymywały, i pomimo drobnych wątpliwości... Wsiadłam do środka. Już mnie zaczęły obłazić, cholery jedne.
Toru, bo tak się nazywał chłopiec, od tygodnia tak podróżował. Dlaczego? Bo chyba puści zabili jego brata. To mniej więcej od momentu, gdy nas zaatakowały te siarkowe dusze. Przypadek? Pewnie tak. I tak miałam wtedy większe problemy w postaci ślimaków obchodzących mnie z każdej strony. Bardzo byłam sztywna, a jednocześnie zawzięcie je z siebie strącałam.

W końcu zasnął. I miałam jeszcze więcej ślimaków na swojej głowie. Dosłownie. W dodatku do autobusu wszedł kolejny pasażer... Kolejne dzi...wne indywiduum. Staruszek, ale o wzroście dziecka. Z dużą głową. Żółty strój ze wzorami kwiatowymi, zieloną hakamą...
Kami. Do dzisiaj nie wiem który, ale Kami jak cholera. Sposób mowienia, trochę też chyba aura... No i wiedział o moich problemach. Może jakaś poczta pantoflowa się rozchodziła, może usłyszał moje modlitwy, nie wiem. Bałam się wręcz, że to kolejna ułuda. Mój umysł... Moja choroba... Moja druga ja broniła się bardzo dzielnie. I bardzo mocno kąsała. Sam Kami sugerował dwa wyjścia. Albo wypalić cholerę, ale to by mnie pewnie okaleczyło, albo udać się w jakąś wędrówkę do miejsca oczyszczenia. Zamroczyło mnie na moment... i nic. Ślimaków zero. Chłopak dalej siedział obok mnie. A ten staruszek dalej jak był tak był. Chociaż do Hueco mundo ze mną nie mógł pójść. Bo nie. Cóż, dobrze chociaż wiedzieć, że każdy z nich miał jakieś inne rozwiązanie.

Zdecydowałam się pójść z nim, do tego miejsca oczyszczenia daleko za Soul Society. Zanim jednak to się stało, mój umysł zdecydował się przypuścić jeszcze jeden atak. Nie widziałam nigdy swoich oczu tak czerwonych. Próbowała różnych sztuczek działających na moje sumienie. Czym to do cholery było? Nie wiem. Moimi emocjami, wspomnieniami, mną a nawet więcej... Tak to mówiło. Ile w tym prawdy, a ile mojej wybujałej wyobraźni, nie wiem. Ale zdecydowałam się. Teraz albo nigdy. Poszłam z nim. Właściwie to przeniosłam się z nim do krainy zmarłych.
...Tylko przed tym zostawiłam Toru z pięć tysięcy yen. By nie wyszedł taki goły na tym.

Znaleźliśmy się w dziwnym miejscu. Co za zaskoczenie. Miejsce to jednak było naprawdę piękne. Dziewicze. Wszędzie las gigantycznych drzew, wodospad... Pomarańczowe niebo. I energia którą czuła w tamtym kramie, ale o wiele, wiele potężniejsza. Duchy natury były tu szczególnie silne. Karzeł wskazał mi ciemnogranatową toń. Przeszłam tam stąpając po powietrzu, i dojrzałam ze środka źródło światła... A obok mnie siedział nekomata, który czynił zgryźliwe uwagi na mój temat. W sumie celne. Miałam wejść w tą toń, która tonią nie była, to też to uczyniłam. Powoli opadałam, jakby grawitacja była z innej planety. Również i powietrze wypełnione było energią duchową tak, jak ja sama. I od razu mówię... Nawet nie będę próbowała opisywać dokładniej tego, co tam przeżyłam. Nie ma słów tego opisujących w jakimkolwiek ludzkim języku. Chociaż znam tylko japoński i troszeczkę francuskiego.

Źródłem światła okazała się być istota. Chude stworzenie o wiotkich kończynach, po dwakroć wyższe ode mnie. Palce jak macki, każda wyciągała się w inną stronę. Twarz idealnie gładka pozbawiona wszelkich rysów, za którą gorzała kula białego blasku. Powitała mnie. Jej głos się zmieniał, od młodej dziewczyny, do poważnego mężczyzny. Wyartykuowałam swoją prośbę, uniesiona i onieśmielona majestatem bijącym od tego pradawnego bytu. Chciałam oczyszczenia. Duszy i umysłu.

...tak... zapomniałam, co wtedy myślałam. Quincy. Niszczyciele dusz. Zagrażający balansowi świata. Jeżeli ojciec był taki dobry, dlaczego stworzył Quincy, którzy od samego początku zagrażali istnieniu wszystkiego? Coś było w tym więcej. Coś, czego nikt nie wiedział. Albo ona nie wiedziała. Ale oni byli zagrożeniem. Warhwelt było zagrożeniem, z którym... Nie mogę obecnie nic zrobić. Ale wiem, że jeżeli to co mówię jest prawdą to... Był dobry wybór. Zgodziłam się. Oddałam swoją cząstkę boskości na ołtarzu.

Najpierw odebrano mi tą cząstkę, niczym srebrzystą krew odpływającą z moich ran. Potem... Dusze, które w białej mgle oddechu ulotniły się na powierzchnię, tam, gdzie teraz było ich miejsce. Wreszcie... czerwona mgła. Mgła, która próbowała walczyć. Uczepiła się mojej twarzy, groziła mi karą i powrotem, ale została rozerwana przez wiekuistą światłość. I poczułam, jak nagle wszystkie cienie mojego umysłu zniknęły w jednej chwili. Nieznana czystość umysłu i duszy...

Cały świat... Cały nowy świat otworzył się dla mnie... I teraz mam zginąć?

Nie po to przecież zdecydowałam się zostać. Nie po to prosiłam Kami, by oddał mój ziemski dobytek Hanie, która by z tego miała lepszy użytek. Cóż, był trochę zdziwiony moją śmiałością... Czy też zafrasowany moją decyzją. Ale ja wiedziałam, co robię. Dusze... Żyją znacznie dłużej. Mi na ziemi pozostałoby około siedemdziesięciu-osiemdziesięciu lat życia. Nie więcej. Natomiast tutaj mogłabym to liczyć w setkach, jak nie tysiącach. O ile bym się nie dała zaszlachtować... jak teraz...

Tak. Byłam zagubiona na samym początku. Bałam się. Nie wiedziałam, jak jestem silna na tle innych dusz. Pierwszą rzeczą jaką zrobiłam było okradnięcie jakiejś duszy jak szczała pod drzewkiem. Potem ukrycie się w lepiance, gdy dwa gangi się ze sobą biły. Ale gdy zebrałam się na odwagę i poszłam do siedziby Małego... Wszyscy patrzyli na mnie jak na jakiegoś tytana. Groźnego zabijakę, który mógłby ich wszystkich powyrzynać. I po rozmowie z Małym, dobiciem targu związanym z pozbyciem się jego konkurenta, i paru testach... Potwierdziło się to. Byłam zbyt szybka, by da się trafić. Zbyt silna, by dać się zranić. Zbyt silna... Po drobnym wzmocnieniu, by dało się ze mną siłować. Te niespełna dwa lata wysiłków, trudów, nieszczęść... Dały mi siłę, o której zwykły śmiertelnik nawet nie mógłby marzyć.

Gdzie ja jednak teraz zmierzam? Jak udało się mi odzyskać trochę swojej mocy... Chociaż nie do końca, bo moja kontrola reiatsu naprawdę mocno ucierpiała... I jak wywiązałam się ze swojej części umowy, zastanawiałam się co ze sobą zrobić. Postanowiłam poszukać Kichiro. Wiedziałam, że gdzieś tu jest, że mnie zna, i że jest potężny. Miałam nadzieję, że może uda mi się koło niego jakoś zakręcić, i zdobyć trochę siły by... No właśnie, co? Doskonale wiem przecież co. Być gotową na Warhwelt, i na cokolwiek, co Ci wszyscy z Silbern szykują. Po drodze spotkałam Daisuke... Który chcąc nie chcąc, przypominał mi Daichiego. Przywiązał się do mnie, a i ja bym skłamała jakbym powiedziała, że mi na nim nie zależy. Z jakiego powodu? Pewnie... Dlatego, że dalej czuję się winna. Odebrałam Daichiemu życie. Więc... Jako część zadośćuczynienia, chciałam tej biednej duszy zaoferować coś lepszego, niż bycie wiecznie poniżanym i opluwanym przez innych tylko dlatego, że jest inny. Że jest wyjątkowy...
No i dobra, jest przydatny z tym jego węchem i instynktem. I mam wrażenie, że jak na miesięczną duszę ma całkiem spore pokłady reiryoku. Może być coś z niego ciekawego...

No ale spotkaliśmy Kichiro. I albo bym była jego seks lalką, albo nici z kręcenia się wokół niego. Więc odpuściłam. Miło było się jednak spotkać. Pogadaliśmy, pośmialiśmy się, trochę go powypytywałam o różne rzeczy. No i się jeszcze pojawiła ta suka z Cora, co to z nią teraz walczyłam. Chciała mnie zwerbować. A ja wiem, co za popierdolone babska tam są. No i ich podejście jest inne od mojego podejścia, więc spasowałam. Sama potrafię udowodnić, że jestem silna, i to niezależnie od płci... Tak mi się wydawało...

...dopóki po walce z nią, gdzieś na jakimś pustkowiu, cel Kichiro nie znokautował mnie jednym cięciem... I leżę teraz... wykrwawiając się na śniegu... Nie wiedząc nawet, co się wokół mnie dzieje... Khhhhhrk...


W sumie dobra, nic już nie czuję. Jestem w jakimś dziwnym niebycie. Czy to właśnie tutaj pojawiają się tu dusze przed reinkarnacją? Jakoś sobie to inaczej wyobrażałam, widząc jak Ci co giną się rozpadają. Że stają się jednością z otoczeniem. Stają się częścią tego duchowego świata, i nowych dusz które się pojawiają w świecie ludzi. W końcu rzeczywiście jak są rodzice, no to nie przyjmują formy jakiegoś faceta sprzed iluśtam tysięcy lat, tylko są podobni do nich. Chyba, że podobne osoby są złożone z dusz podobnych ludzi... To też jest jakaś opcja... Ciekawe, jaka nieszczęśnica dostanie moją z przydziału...

...Byłam za słaba. Za nieostrożna. Dlaczego tam wyskoczyłam? Chciałam mu pomóc. Chciałam by zauważył, że jednak jestem przydatna. Pewnie by tego nie przyznał i nawet się wkurwił, ale jakby to co zaplanowała wyszło to by poszło potem z górki. Albo i nie, bo bym nawet nie zauważyła, jakby się za mną pojawiła, ta biała suka. A on... Zostawił mnie ot tak, goniąc za nimi. Tyle wdzięczności. Tyle jakiejkolwiek solidarności...

I co mi przyszło z tego duszowania? Niewiele. Byłam za słaba. Byłam wolna, miałam swobodę, ale byłam zbyt słaba. Zbyt chaotyczna. Może gdyby moja moc i siła była bardziej skoncentrowana, przekuta w jakąś solidną formę... Albo i nie. Może tak naprawdę wtedy przypieczętowałabym moją zgubę...

Nie. Nie mogę się poddać. Nie teraz. Nie po tym wszystkim. Nie po to przechodziłam przez to wszystko, żeby teraz... To wszystko stracić. Nie umrę tak. Nie zostawię tego wszystkiego. Wszystkich... Hany. Daisuke. Adalberta... Aleksandra... Niezależnie od drogi, jaką ostatecznie wybiorę... na pewno doprowadzi mnie ona do lepszego końca, niż zdychanie pośrodku niczego po pas w śniegu... Jeszcze wszyscy, w każdym zakątku świata, usłyszą moje imię.

Jestem Kumagae Ishifone. I takie coś... to za mało, by zakończyć moją historię.

Spoiler:
Powrót do góry Go down
 
Jestem Kumagae Ishifone...
Powrót do góry 
Strona 1 z 1
 Similar topics
-
» (Quincy) Ishifone Kumagae
» Dom państwa Kumagae
» Hej! Jestem Ajax
» Dzień Dobry Jestem z Kobry =)
» Cześć mam na imię...i jestem użalezniony od Bleach

Permissions in this forum:Nie możesz odpowiadać w tematach
 :: Offtop :: Wasza Twórczość-
Skocz do:  
Free forum | ©phpBB | Free forum support | Kontakt z | Zgłaszanie nadużyć | Najnowsze dyskusje