|
| | Yuzuru Tanaka - Moja historia | |
| | Autor | Wiadomość |
---|
Yuzuru Tanaka
Mistrz Gry : IMPERATOR
Karta Postaci Punkty Życia: (0/500) Punkty Reiatsu: (0/3906)
| Temat: Yuzuru Tanaka - Moja historia 2020-11-09, 23:26 | |
| Akademia- Spoiler:
Czas spędzony w akademii shinigami nie najlepiej wspominam. Wielki zapał i entuzjazm, który mi towarzyszył przed dołączeniem do szkoły bogów śmierci szybko został stłamszony. Zderzyłem się z rzeczywistością, gdzie lepiej urodzeni studenci ze szlacheckich rodów byli faworyzowani na zajęciach, a nauczyciele i przełożeni traktowali ludzi z rukongai jak śmieci. Nie wiem, z czego wynikała ta chęć pokazania, kto tu rządzi, z resztą skąd mógłbym wiedzieć? Jestem tylko zwykłym chłopakiem z rukongai. Nie bardzo mogłem liczyć na wsparcie przyjaciół, jako że zawsze stroniłem od towarzystwa, więc ich zwyczajnie nie miałem. Od początku wiedziałem, że będzie ciężko. Mój nauczyciel z poprzednich lat przygotował mnie na to, ale niestety o traktowaniu jak gówno nic nie wspomniał. Jako że nie dawałem sobie w kaszę dmuchać i sobą pomiatać, często miałem przez to problemy. Trzeba wspomnieć konflikt z Shibą Seijim, z którym wiele razy się pojedynkowałem i miałem o jedną walkę wygraną więcej. Napawało mnie dumą, że mogłem utrzeć nosa szlachcikowi. Niestety często jednak przesadzaliśmy i mimo zakazów dalej walczyliśmy. Ze względu na to, że był Shibą zawsze mu pobłażano i to ja zgarniałem cały ochrzan - strasznie mnie to frustrowało. Przez to jeszcze bardziej zawzięcie wyrażałem swoje niezadowolenie, niekiedy wręcz pyskując. Nie ma się co dziwić, że potem miałem jeszcze większe kłopoty, można rzec że na własne życzenie.
Wyrzucono mnie z zajęć kidou, gdzie wygłosiłem płomienny monolog zakończony „Pierdole Kidou. Pokonam innych wyłącznie dzięki Kendo.” W sumie, teraz jak tak o tym myślę, to się nie dziwie, że mnie wywalili z zajęć. Nie mniej ta sytuacja oraz incydent z innych lekcji z kidou (wybuchło mi zaklęcie przy inkantacji…) spowodowały, że miałem awersję do demonicznej magii. W sumie był jeszcze jeden czynnik - w czasie turnieju organizowanego przez Łysego, sponiewierał mnie taki jeden typek… Oczywiście przy pomocy kidou… Tak dostałem w ciry, że z ciężkimi oparzeniami trafiłem do lecznicy. Przypominając sobie te wydarzenia dochodzę do wniosku, że z pewnością nie mógł to być pierwszoroczny student. Jego umiejętności były za wysokie jak na nowicjusza. Niestety nie było mi dane dowiedzieć się czy moje przypuszczenia były prawdziwe. Jedyną zaletą, a raczej wielkim osiągnięciem tej porażki było to, że w nocy, w czasie snu, po raz pierwszy trafiłem do Alei Sakury (mojego wewnętrznego świata). Jakie było moje zdziwienie gdy spotkałem tam moje zanpakuto. Oczywiście pierwszy kontakt nie był zbyt udany, bo potraktowano mnie jak intruza i wyrzucono bez ceregieli. No ale jak to mówią, pierwsze koty za płoty. Z tego co słyszałem, niektórzy potrafią latami próbować nawiązać jakąkolwiek interakcje ze swoimi zabójcami dusz. Mnie się udało, a byłem pierwszorocznym studentem, który rozpoczął naukę raptem kilka tygodni wcześniej. Ale wracając do wyrzucenia z zajęć. Jakby się tylko na tym skończyło, to nie byłoby jeszcze tak źle…
Tak trafiłem do kozy w XI oddziale… Pamiętam do teraz jaki mi wtedy wycisk dano. Gdyby tylko karą był ciężki trening to pewnie nie narobiłbym sobie więcej problemów. Ale oczywiście, ponownie ktoś musiał mi przypomnieć, że jestem gównem. Kto to mógłby być? Nikt inny, jak kolejny członek klanu Shiba! Niejaki Soukube Shiba – XVIII oficer XI Dywizji. Teraz chyba wiesz dlaczego tak bardzo byłem cięty na szlachtę. Zamiast ugryźć się w język, znowu dałem upust swojej frustracji. Nie wykonałem polecenia mojego zwierzchnika i z podniesioną głową opuściłem baraki XI oddziału, bez kompleksów. No właśnie czy aby na pewno bez kompleksów? Z perspektywy czasu myślę, że byłem właśnie bardzo zakompleksiony, że brakowało mi poczucia własnej wartości i dlatego w taki sposób reagowałem na każdy atak skierowany w moją osobę… W każdym razie na konsekwencje mojego nonszalanckiego zachowania nie musiałem długo czekać… Nazajutrz, w drodze do akademii, zatrzymało mnie dwóch strażników z halabardami. Po wylegitymowaniu mnie okazało się, że mają dla mnie wiadomość, którą na miejscu mi odczytali, było tego ze dwa metry pergaminu. Z tego co mi przedstawili, wynikało, że wyrzucono mnie z akademii i to na dodatek z wilczym biletem. Oczywiście wtedy absolutnie nie widziałem w sobie winy, braku dyscypliny, czy innych wad, które doprowadziły do tego faktu. Byłem jedynie wściekły na Soukube Shibę, który na mnie doniósł i przysiągłem na nim zemstę. Mieli mnie jeszcze odstawić do baraków XI oddzialu. Podejrzewałem, że tylko po to aby ostatni raz zmieszać mnie z błotem. Wiedziałem, że nie mam najmniejszych szans na ucieczkę, więc spokojnie czekałem na to co będzie, a miałem dziwne wrażenie, że moja historia w taki sposób się nie skończy i wydarzy się coś, co zupełnie zmieni moje życie…
Stary Mistrz- Spoiler:
Długo nie musiałem czekać. Po skrępowaniu moich dłoni zaczęli mnie prowadzić w stronę wspomnianych baraków XI oddziału do momentu, aż na drodze stanęła nam zakapturzona postać. Byłem zdezorientowany równie mocno jak halabardnicy, nie miałem pojęcia co się dzieje. Natomiast z krótkiej rozmowy można było wywnioskować, że nieznajomemu ewidentnie chodziło o moją osobę. Strażnicy, jak łatwo można się domyślić, nie mieli zamiaru mnie oddawać. Presja reiatsu nagle wzrosła i rozpoczęła się walka. Nie było mi dane jednak jej oglądać bo spanikowałem i dałem nogę. To był zupełnie inny poziom, instynkt samozachowawczy wziął wtedy nade mną górę. Dopiero jak poczułem, że reiatsu słabnie zatrzymałem się i zacząłem niepewnie wracać. Jeśli nieznajomy przyszedł po mnie to była to moja szansa na ucieczkę, w Gotei XIII i tak byłem spalony. Gdyby jednak strażnicy wygrali to i tak byłoby kwestią czasu kiedy mnie znajdą, więc ucieczka na własną rękę była bezcelowa. Gdy dotarłem na miejsce, walka faktycznie była już zakończona. Dostrzegłem jedynie jak nieznajomy wyciera zakrwawione ostrze katany o białej rękojeści. Poza tym nie było po nim zupełnie widać, że przed chwilą stoczył walkę z dwoma przeciwnikami, widocznie nie byli dla niego żadnym wyzwaniem. W końcu zakapturzony zwrócił się do mnie. Nie byłem tego pewien, ale wydawało mi się, że w jego głosie rozpoznałem swojego starego mistrza, który mnie trenował przed laty. Jak się okazało moje przeczucie mnie nie myliło. Po krótkiej wymianie zdań musieliśmy się stamtąd zbierać, bo z pewnością lada chwila zaroiłoby się tam od shinigami zaalarmowanych wzburzonym reiatsu. Chwycił mnie za ramię i nagle zaczęliśmy się przemieszczać z niewyobrażalną prędkością. Po kilku sekundach byliśmy w zupełnie innym miejscu poza Seireitei, jednak chwilowo mnie to nie interesowało bo byłem zajęty aby nie puścić pawia po tej podróży. Po kilku chwilach udało mi się dojść do siebie i już spokojnym marszem, zaczęliśmy zmierzać do kryjówki. Oczywiście w międzyczasie zalewałem go pytaniami, z resztą miałem do tego pełne prawo biorąc pod uwagę co właśnie się wydarzyło. W taki oto sposób dowiedziałem się, że tak naprawdę to mój mistrz „wyrzucił” mnie z akademii shinigami. Wykradł korespondencję i ją sfałszował. Oryginalnie miałem być jedynie doprowadzony do baraku XI oddziału… Pewnie skończyłoby się jedynie na jakiejś dyscyplinarce, a tak to można powiedzieć, że spalił za mną wszystkie mosty bez mojej zgody. No ale wtedy tak o tym nie myślałem. Nie potrafiłem obiektywnie ocenić sytuacji, bo wiele mu zawdzięczałem. Można powiedzieć, że uważałem go za wzór. Ponadto moja droga do shinigami zaczęła się w momencie naszego spotkania…
Niedługo potem dotarliśmy na miejsce. Nowa kryjówka znajdowała się w górach daleko za rukongai. Aby się do niej dostać trzeba było się dość wysoko wspiąć i wejść do dużej jaskini. Tam znajdowały się groty, które pełniły role sypialni. Próżno było szukać tam jakiś luksusów, ale na szczęście byłem przyzwyczajony do spartańskich warunków. Aczkolwiek po pierwszej nocy spania na kamieniu, trochę plecy mnie bolały. No ale wróćmy jeszcze do poprzedniego dnia. Dalej zalewałem go pytaniami i w czasie naszej rozmowy podzielił się ze mną swoją historią: o tym, że od samego początku służył Lordowi H – władcy Hueco Mundo, który to zaszczepił mu nienawiść do Gotei XIII. Dołączył do shinigami tylko po to aby znaleźć osoby, które w przyszłości będą mogły służyć jego panu. Nawet nie kryl tego, że nie kształcił mojego umysłu tylko po abym się przypadkiem nie zainteresował się rozwijaniem „głowy”. Mówiąc wprost nie chciał abym samodzielnie myślał, bym był łatwiejszy do manipulowania, co trzeba przyznać że udało mu się wzorowo. I jeszcze ta jego nielogiczna złość o to, że shinigami usiłowali go zabić podstępem na misji, kiedy sam ich wszystkich sabotował. Na taką śmierć zasłużył skoro był zdrajcą. Aż sam się dziwię, że byłem tak ślepy. Przecież od razu widać, że to wszystko się kupy nie trzymało, a ja nawet nie miałem cienia podejrzeń, cóż za wyjątkowa naiwność. W każdym razie w wyniku ran zginął, ale z pomocą Lorda H przemienił się w arrancara – hollowa, który posiadł moc shinigami i zerwał swoją maskę. Podkreślał na każdym kroku, jaki jego pan jest dobry i że kiedyś osobiście go poznam, tylko najpierw muszę się wzmocnić aby prezentować jakiś poziom. Pomyśleć, że na samym początku chciałem zostać shinigami po to by bronić ludzi, a mój mistrz tak mną zmanipulował, że obsadził chęć zemsty na Shibie jako mój nowy cel. Cóż za bezsens, przecież to była wszystko wina tego arrancara... No ale już przestańmy roztrząsać te moją boską naiwność. W całej tej szopce znalazły się szczęśliwie również wartościowe informacje np. na temat zanpakuto. Dowiedziałem się, że mogą być zabójcy dusz o naprawdę różnych charakterach. Najważniejsze żeby próbować nawiązać z nim kontakt i starać się rozwinąć partnerskie relacje by zapanowała między nami zgoda i harmonia. To były wartościowe informacje, które wykorzystałem w przyszłości. Nawet dostałem asauchi, który miał mnie przygotować do momentu poznania imienia mojego zabójcy dusz. Poza tym dowiedziałem się jak ma na imię mój mistrz. Tyle lat z nim trenowałem, a nigdy tego nie wiedziałem. Miałem się do niego zwracać Novembrre.
Tego wieczoru poznałem również swojego nowego kompana – Shintarou Iwasakiego. Był to młody, dziwnie ubrany chłopak o entuzjastycznym usposobieniu. Jak się później dowiedziałem takie ubrania w miejscu skąd pochodził to norma tj. w świecie żywych. Trochę porozmawialiśmy i się wstępnie zapoznaliśmy. W sumie od razu wzbudził moją sympatię. Mimo, że raczej nie jest łatwo się ze mną zaprzyjaźnić, to zachęcony przez Novembree, zmieniłem nieco nastawienie. Shinatarou miał ciekawą zdolność, potrafił „pobudzać” rożne obiekty przy pomocy swojego reiatsu, w wyniku tego powstawały eksplozje. Ponadto opowiedział mi trochę o świecie żywych i zwyczajach tam panującym. Z opisu trzeba przyznać, że to naprawdę dziwny świat, o czym miałem sam się przekonać bo nazajutrz mieliśmy tam wyruszyć. W związku z tym trzeba było się wcześniej położyć. Nim jednak to zrobiłem to wyszedłem do lasu i po znalezieniu jeziora wziąłem zimną kąpiel. Musiałem obmyć się z brudu jak i emocji po tak pełnym wrażeń dniu. Potem udałem się na zasłużony spoczynek.
Pierwsze kłopoty - Spoiler:
Kolejnego dnia obudziłem się dość wcześnie, może dlatego że byłem już strasznie głodny. Jako, że Novembree gdzieś wybył i go nie było, a Shinatarou musiałem obudzić i był w rozsypce, to postanowiłem wykorzystać okazję aby coś zjeść. Niestety w jaskini nie było żadnego pożywienia, więc trzeba było zdobyć je własnymi rękoma. Nie zastanawiając się długo, wyruszyłem do lasu na polowanie. Przecież nie będę z pustym brzuchem wyruszać do świata żywych, kto wie co mnie tam czeka, musiałem być w jak najlepszej kondycji. Zszedłem ostrożnie z wzgórza, jako że trzeba było mocno uważać aby sobie krzywdy nie zrobić, nie zauważyłem, że na dole czeka na mnie towarzystwo… Była tam wataha wilków, która właśnie konsumowała swoją ofiarę. Chciałem się po cichu wycofać, jednakże dwa wilki zarejestrowały moją obecność, no i można się domyślać co było dalej. Udało mi się je odciągnąć od reszty, gdzie przy pomocy asauchi pozbawiłem je życia. Niestety jeden z nich wcześniej ugryzł mnie dotkliwie w kostkę, co mocno wpłynęło na moją mobilność. Wyprawa do świata żywych stanęła pod wielkim znakiem zapytania. Jednak nie miałem czasu żeby dłużej o tym myśleć, gdyż reszta wilków również zaczęła iść w moją stronę. Je bez większych kłopotów załatwiłem przy pomocy Kuragari. Tak je przypaliło, że mogłem od razu zabrać się za jedzenie. Głód został zaspokojony, jednak cena tego była wysoka. Jako, że rana wyglądała paskudnie, to zerwałem fragment swojego ubioru i zrobiłem prowizoryczny opatrunek. Potem pozostało mi wejść znowu na górę, z taką stopą było to niewykonalne… Na szczęście nie musiałem tego robić, gdyż pojawił się Novembree. Z jego pomocą w kilka chwil byliśmy już na górze. Znowu wykorzystał te technikę, myślałem że zaraz zwrócę to co zjadłem. Na szczęście udało mi się powstrzymać odruch wymiotny. Przy okazji poinformował mnie, że ta technika, którą wykorzystywał do przemieszczania się nosiło nazwę Sonido. Mistrz obejrzał moją nogę i wtedy moje obawy się sprawdziły, z taką stopą nie było sensu ruszać do świata żywych. Jednak nie wszystko było stracone. Novembree miał jakiegoś znajomego niedaleko, którego zdolności mogłyby mi pomóc. Podobno winien był mu również jakąś przysługę, więc mistrz chciał to wykorzystać. Shinatarou został w jaskini, a my ruszyliśmy w drogę, znowu przy pomocy sonido…
Dotarliśmy do jakiegoś plugawego miejsca. Budynki pozabijanie deskami, zniszczone domy. Zdecydowanie nie było to przyjemne miejsce, ale to norma w jednym z ostatnich okręgów rukongai. Zatrzymaliśmy się, uwaga, w powietrzu. To było dziwne, ale faktycznie tak było. Czułem jednak pod stopami stabilne podłoże. Zapewne wytwarzał je Novembree, pierwszy raz widziałem taką umiejętność. Tak naprawdę to wtedy praktycznie wszystko było dla mnie nowością. W każdym razie wylądowaliśmy na ziemi, gdzie był jakiś zakapturzony domokrążca. Po krótkiej, dziwnej rozmowie, można było wywnioskować, że to był jakiś znajomy Novembree, nazywał się Gohrad. Co do rozmowy, to chyba mówili jakimś szyfrem. Jeden pytał się o jakiś dom czerwonego psa, a drugi pytał o rasę. Potem zakapturzony miał nas zaprowadzić do bazy, które było siedzibą jakiejś organizacji. Po drodze dowiedziałem się, że osoba która miała mi pomóc to niejaki Hideki – shinigami renegat. Problematyczne było to, że zginął – został zabity przez jakiś patrol shinigami. W każdym razie ta informacja spłynęła po Novembree nie zostawiając żadnego śladu. W ogóle się nie przejął i stwierdził, że w tej organizacji znajdzie się ktoś kto będzie mógł mi pomóc. Dla mnie to była zupełna nowość. Byłem wtedy taki nieopierzony, niedoświadczony, można nawet powiedzieć niewinny… Nie potrafiłbym tak chłodno przyjąć wieści o śmierci swojego znajomego. Widać, nie byłem jeszcze gotowy na wkraczanie w taki bezwzględny świat, a wepchnięto mnie od razu na głęboką wodę, bez żadnej deski ratunkowej. Przechodziliśmy pomiędzy kolejnymi budynkami, z których spoglądały na nas ślepia bliżej nieznanych istot. O zgrozo, to była jeszcze gorsza lokalizacja niż na początku mi się wydawało. Dotarliśmy na miejsce, gdzie leżały różne psy. Musieliśmy podążać za Gohradem slalomem pomiędzy nimi. Wyznaczał jakąś ścieżkę, która widocznie była czymś w rodzaju rytuału, dzięki któremu psy miały ich nie zaatakować. Ja niestety, w swoim gapiostwie przez przypadek potrąciłem nogą ostatniego z leżących czworonogów. Temu się to nie spodobało i podniósł się na swoje łapska. Było to wielkie bydle, zdecydowanie większe nawet od największych psów, jakie do tej pory widziałem. Piana toczyła mu się z pyska. Gohrad powiedział, żebym pod żadnym pozorem nie spoglądał mu w oczy, ja oczywiście musiałem zrobić zupełnie na odwrót. Nasze czerwone spojrzenia się skrzyżowały. Serce moje zaczęło szybciej bić. Wpatrywaliśmy się w siebie kilka chwil, a dla mnie trwało to niemal wieczność. Po tym czasie pies jednak nie zaatakował i ponownie ułożył się na ziemi. Muszę przyznać, że moje plecy pokrył zimny pot, a ulga była niesamowita. Po chwili weszliśmy do środka budynku. Nie spodziewałem się takiego wnętrza. Z zewnątrz siedziba wyglądała na zupełną spelunę, w środku zaś prezentowała się jak normalna karczma. Było tam kilka osób, które mi przedstawiono. Dwie dziewczyny Yumi i Yuri, z czego pierwszą skądś kojarzyłem. Gdy dłużej pomyślałem to chodziła ze mną do akademii. Ciekawe co tam robiła? Może pracowała dla tej organizacji jako szpicel? Był jeszcze wielki, tłusty facet Suzugarra. Zakapturzony, tajemniczy Goemon oraz chudy Winry. No i na końcu facet za ladą – szef tej zgrai, jego imienia mi już nie przedstawiono. Na szyi wisiał mu breloczek w kształcie łapy psa – chyba ich symbol, skoro był to dom czerwonego psa. Trochę sobie tam pogawędzili. Dowiedziałem się, że tamto miejsce to tylko jedna z wielu siedzib tej organizacji, które pełniło rolę zwiadowczą. Potem Yuri wzięła mnie na bok i zajęła się moją kostką. Przy leczeniu korzystała z jakiś srebrnych fiolek i wymawiała słowa w jakimś obcym języku. Na moich oczach widziałem jak rana wręcz znika, ścięgna, mięśnie, skóra wracały do pierwotnego stanu. To było coś niesamowitego, jednak chyba wymagało dużo wysiłku, bo po tym kobieta wyglądała na dość mocno wyczerpaną. Poinformowała mnie, że nie powinienem zbytnio forsować nogi, bo rana mimo wszystko może się otworzyć. No i powiedziała, że cała ta technika nazywa się Gintou, cokolwiek to znaczyło. Po tym szybko się stamtąd zabraliśmy i mieliśmy ruszyć do świata żywych. Coś tam usłyszałem, że mogą być tam jakieś kłopoty, no ale to nie nowość, także nie przejąłem się tym zbytnio. Wyszliśmy na zewnątrz i ponownie musieliśmy iść slalomem pomiędzy tymi wszystkimi psami. Tym razem odbyło się bez przeszkód. Okazało się również, że ten „psiak” którego trąciłem nogą zaczął za mną iść. Wydawał się mnie polubić i wesoło merdał ogonkiem podążając za mną. Nie mogłem go zatrzymać. Także musiałem go tam zostawić. Ruszyliśmy w drogę powrotną, do momentu aż Novembrre nagle stanął jak wryty. Był cholernie zdenerwowany, wręcz przerażony. Bez zbędnych tłumaczeń kazał mi uciekać do lasu. Jednak nie było mi to dane bo poczułem niesamowite reiatsu, które od razu mnie sparaliżowało. Po chwili przyszła osoba, która była jego źródłem. Wywiązała się walka, a ja nic nie mogłem zrobić. Novembree nie dawał sobie rady z przeciwnikiem. Z odsieczą przybyła kolejna osoba, jednak i jej pomoc nie mogła przechylić szali zwycięstwa na ich korzyść. Wyniku tego starcia nie było dane mi zobaczyć – zemdlałem.
Obudziłem się, nie wiem ile czasu minęło. Pierwsza rzecz, a raczej osobą, którą zobaczyłem to była podekscytowana twarz Shinatarou. Niewiele dalej siedział Novembree. Wydawało się, że udało mu się zwyciężyć, skoro tutaj był. Nic bardziej mylnego, okazało się, że gdyby nie pomoc ludzi z Mercenari – organizacji, u której witaliśmy- to raczej nie wyszedłby z tego cało. Wspólnymi silami zmusili go odwrotu. Okazało się, że był to jakiś łowca nagród, który poluje tylko na gruby ryby- wyglądało że Novembree do takich właśnie należał. Nazywali siebie Strażnikami i dysponowali ogromną siłą. Miałem nadzieję, że nigdy nie znajdę się na ich celowniku. Nie było jednak czasu na odpoczynek, mieliśmy w końcu ruszać do świata żywych. Gdy się podniosłem, za moimi plecami znajdowała się ogromna, czarna gardziel. Było to nasze przejście do świata żywych – Garganta. Widok był porażający ale i niezwykły. Nim w nią weszliśmy, Novembree wyjawił nam cel naszej podróży. Mieliśmy zabić jakiegoś hollowa imieniem Taizo i przynieść jego maskę. Podobno był to kryminalista, jakkolwiek to brzmiało, za którego głowę była wyznaczona niezła nagroda. Grasował on w mieście zwanym Karakura w Japonii. Pierwszy raz słyszałem te nazwy i nic mi to nie mówiło, jednak Shintarou wiedział co nieco, także nie martwiłem się. Mieliśmy tam ruszyć póki co we dwoje, a Novembree do nas dołączy później. Wkroczyliśmy w Gargantę, uczucie nie należało do najprzyjemniejszych. Byłem jednak spokojny, w końcu ufałem w zupełności mojemu mistrzowi, nic złego się nie mogło stać. Po drodze Shinatarou uprzedził mnie abym przypadkiem nie zboczył ze ścieżki bo zostanę tam na wieki. Brzmiało to dość niebezpiecznie, no ale ufałem bezgranicznie Novembree, więc nie naraziłby mnie na coś z czym sobie nie poradzę. Droga trochę trwała, ale coraz bliżej byliśmy celu - powiększającej się białej plamie na końcu ścieżki.
Świat Żywych- Spoiler:
Świat żywych przywitał nas ulewą. Jednak nie przeszkadzała mi ona, gdyż moją uwagę odwracało co innego – to co nas otaczało. Wysokie budynki, niemal sięgające nieba. Dziwnie ubrani ludzie, pojazdy, wszechogarniający gwar i hałas. Tłumy ludzi pędzące po wąskich ścieżkach. Ciężko było zebrać myśli, czy oni tak żyli codziennie? Toż od tego można było zwariować. Chciałem jak najszybciej wykonać zadanie i wrócić do spokojnego rukongai. Z Shintarou uzgodniłem, że lepiej będzie się rozdzielić aby szybciej znaleźć tego całego Taizo. Poczułem pewne reiatsu, ale trwało to zupełnie chwile. Gdy rozeszliśmy się w wyznaczonych kierunkach, miałem wrażenie że ktoś cały czas mnie obserwuje i to nie byli ludzie, których mijałem na drodze – ci zupełnie mnie nie zauważali, byłem dla nich niewidzialny.
W pewnej chwili zauważyłem postacie, dwóch małych chłopców. Wydawało się, że potrafili mnie zobaczyć. Gdy im się dokładniej przyjrzałem, zauważyłem że do ich klatek piersiowych przytwierdzone są ogniwa łańcucha. Od razu skojarzyłem, że musi być to ten cały Łańcuch Przeznaczenia, o którym uczyłem się w akademii. Ta dwójka musiała niedawno umrzeć. Miałem świadomość, że jeśli nikt ich nie odeśle do Soul Society to albo staną się hollowami, albo będą dla nich pożywką. Mimo, że byłem renegatem to obudziło się moje poczucie obowiązku. Jeszcze gdzieś w środku pamiętałem po co zacząłem moją przygodę z shinigami. Dlatego też od razu poszedłem w ich kierunku, a one spłoszone zaczęły uciekać. Szybko je dogoniłem gdyż skręciły w jakąś ślepą alejkę. Byli przestraszeni, ale nie ma się co im dziwić, moja uroda też mogła wpływać na nich negatywnie. Jednak to nie było ważne, jeden z nich był poważnie ranny i obficie krwawił. Musiałem przeprowadzić jak najszybciej pogrzeb dusz. Nigdy tego robiłem, ale w akademii dużo o tym mówili, także o tym jakie mogą być konsekwencje źle przeprowadzonego pogrzebu – wysłanie duszy w złą stronę… Trochę się denerwowałem brakiem doświadczenia, a także tym że dusza trzęsła się w konwulsjach utrudniając tym przeprowadzenie rytuału. Musiałem ją unieruchomić przy pomocy kidou aby nie spieprzyć sprawy. Trochę stresu było, ale się udało. Pierwszy raz mogłem zobaczyć osobiście jak przebiega pogrzeb dusz. Pojawił się błękitny okrąg, w który chłopak zaczął się zapadać. Najważniejsze jednak było to, że przestał krwawić, a z jego twarzy zniknął grymas bólu. Jasna studnia zgasła i na koniec wyleciał z niej czarny motyl, to chyba znaczyło że wszystko przebiegło pomyślnie. Chciałem przeprowadzić to samo na drugim chłopcu, jednak usłyszałem nieludzki, złowrogi głos. Chyba należał do tej istoty, której wzrok czułem do tej pory. Czym prędzej zabrałem się za drugi pogrzeb, gdy coś zatrzymało moje asauchi. Coś pociągnęło mnie w tył i rzuciło jak szmacianą lalką. Gdy się podniosłem chłopca nie było. Słyszałem jedynie jego krzyki, za którymi podążałem. Hollow chyba był pająkiem, gdyż potrafił używać pajęczyny. Dotarłem do kokonu, z którego dochodziły stłumione krzyki. Chciałem uwolnić chłopaka i… wpadłem w pułapkę. Kokon eksplodował wyrzucając z siebie ostre kolce, które przebiły moje ciało. Padłem na ziemię i nic nie mogłem zrobić. Łzy bezsilności napływały do moich oczu. Z ust wydobywał się ciężki oddech i przekleństwa rzucane w kierunku hollowa. Dałem się podejść, tak łatwo, jak dziecko, byłem naiwny, słaby… Z resztą czego mogłem się spodziewać? To było moje pierwsze starcie z prawdziwym hollow. Nie byłem do niego przygotowany, z resztą jak mogłem się przygotować kiedy moja edukacja w akademii skończyła się po kilku tygodniach? Leżałem na ziemi i czułem jak wypływa ze mnie życie. Jednak Novembree się mylił, to zadanie przekraczało moje możliwości. Przed oczami zacząłem mieć zwidy. Widziałem chłopca, którego odesłałem do Soul Society, mistrza w jego w starej ludzkiej formie… Czułem, że to mój koniec… Straciłem przytomność…
Powoli świadomość wracała. Czułem ciepło i wygodne posłanie, w którym leżałem. Do uszu zaczęły napływać słowa. Powoli zacząłem je rozumieć, a które brzmiały na kłótnie, dotyczyły mnie, Novembree… Obudziłem się, a raczej zmartwychwstałem (co śmieszne też po trzech dniach) bo byłem niemal pewny, że tamtego wieczoru moje życie dobiegło końca. Leżało się bardzo dobrze, moje rany były opatrzone. Ale to był już ostatni przyjemny element tego wieczoru… Gdybym wiedział co się wtedy wydarzy to chyba wolałbym się nie obudzić… Rozpoczęło się przesłuchanie. Wypytywali o mnie, do której brygady psa należę, jak przeżyłem tyle czasu z takimi ranami, co robiłem w tamtym miejscu. Pierwsze pytania nie były problemem, nieprzyjemnie zaczynało się robić gdy zaczęli wypytywać o Novembree. O jego przeszłość, powiązania z Lordem H i wszystko inne, czego mistrz raczej wolał nie zdradzać. Nie puściłem pary z ust, nie mogłem go zdradzić. Wtedy zaczęli być bezwzględni. Do pokoju wprowadzili zakneblowanego Shinatarou. Zaczęli katować go na moich oczach… Ja ponownie nic nie mogłem zrobić… Patrzyłem jak odrąbali mu dłoń, łamali palce w drugiej ręce, gruchotali kości. Słyszałem jego krzyki, błagania, żebym mu pomógł. Nic jednak nie powiedziałem, nie zdradziłem ukochanego mistrza do samego końca. Wtedy po raz ostatni usłyszałem jego krzyk, nagle urwany gdy poderżnięto mu gardło. Jego krew chlusnęła na mnie, byłem cały nią pokryty. Czułem niewyobrażalny żal i smutek do siebie. Z drugiej strony cieszyłem się, że to już koniec, że przestał już cierpieć. Ta scena pewnie do końca życia będzie zakorzeniona w mojej świadomości. To jest nowa rzeczywistość, w której miałem żyć. Teraz gnojenie przez wyższego rangą shinigami wydawało się niczym pochwała, w porównaniu do tego z czym teraz muszę się mierzyć. Chyba wolałbym powrót do tamtego życia…
Świat zawirował, ponownie spadałem w bezkresną pustkę. Coś zaczęło się tworzyć, nabierać kształtów. Znowu znajdowałem się w Alei Sakury. Tym razem kobieta się nie pojawiła. Przemawiała do mnie moimi ustami. Pytała się dlaczego podejmuję decyzje, których potem żałuje. Nie mogłem jej odmówić prawdziwości tych słów, nawet jeśli to była pierwsza rzecz, której tak naprawdę żałowałem. Zostałem sam, ze swoim sumieniem. Wtedy pojawił się on – Shinatarou. Pytał dlaczego pozwoliłem aby tak go zmaltretowano. Próbowałem się wytłumaczyć, aczkolwiek przed samym sobą wiedziałem, że nic co powiem nie usprawiedliwi tego co się wydarzyło. Wtedy on zaczął się śmiać, twierdząc że to tylko gra. Byłem zupełnie zdezorientowany. Moja skrucha, tak prawdziwa, została wręcz wyśmiana. Jednak nie można było mu odmówić trafnego spostrzeżenia. Jak tak łatwo mogłem się do niego przywiązać? Spędziliśmy przecież raptem kilka dni. Niemożliwym jest, żeby nawiązać relacje w tak krótkim czasie. Ale jednak tak się stało, to musiała być ta pozytywna aura Shinatarou. Ten prawdziwy nie wyśmiałby moich słów skruchy, tak przynajmniej mi się wydawało. Zacząłem mieć podejrzenia czy ktoś inny nie podszywa się pod jego osobę. No właśnie, ale kto? Jedyne co się dowiedziałem, że to wszystko dzieje się na polecenie Pani Alei Sakury. Shinatarou mnie zaatakował, to był test. Dostawiałem w kość do momentu gdy w mojej dłoni nie pojawiło się wakizashi. Rękojeść była płomieniście czerwona z srebrnymi czworokątami i taką samą tubą. Od ostrza biło przyjemne ciepło, które przechodziło przez całe moje ciało. Rany nie dokuczały, a nawet zaczynały się goić. Czułem jak wypełnia mnie siła. W jednym skoku znalazłem się przy Shinatarou i zatrzymałem ostrze tuż przed jego gardłem. Wygrałem, nie musiałem go zabijać. Nie byłem barbarzyńcą, mimo że czasami traciłem kontrolę w czasie walki. Nie chciałem zabijać go jeszcze raz. Wtedy w głowie usłyszałem głos domagający się egzekucji. Broń drżała, czułem bijąca od niej złość. Nie mogłem się na to zgodzić, nie mogłem wykonać tego polecenia. Wypuściłem wakizashi z dłoni, a wraz z nią opuściła mnie ta potężna energia. Shinatarou, a raczej istota, która się za niego podszywała była bardzo niezadowolona. Chwilę sobie porozmawialiśmy, jednak nasze argumenty do siebie nie przemawiały. Shin twierdził, że muszę się wyzbyć litości, ja natomiast uważałem siebie za wojownika, a nie barbarzyńcę. Mówił coś o dwóch postaciach zanpakutou, że niby jest tą drugą stroną. Nie wiem czy to była prawda, ale nie podobało mi się jakie wygłaszał poglądy. Pewnie jak zwykle, prawda znajdowała się gdzieś po środku, ale się nie dogadaliśmy. Poza tym gdybym wtedy ponownie zabił Shin’a to bym znowu żałował, czy tego przypadkiem wcześniej mi nie zarzucono? Wkradła się tu jakaś niekonsekwencja, której nie rozumiałem. Shin kazał złapać mi ostrze wakizashi w dłoń, informując że jeszcze długo jej nie dotknę. Chwyciłem pewnie, podejrzewałem że to jakaś próba charakteru. Ostrze było bardzo ostre, od razu poczułem jak skóra na mojej dłoni jest rozcinana. Zaczęła spływać krew, a wraz z nią traciłem siły. Świat ponownie zawirował i stracił kolory, znowu ogarnęła mnie bezkresna pustka.
Kolejny raz miałem nieprzyjemną pobudkę. Było gorąco, śmierdziało spalenizną, w końcu otworzyłem oczy. Cała chata płonęła, a ja przywiązany do łóżka nie mogłem się ruszyć. Kolejny raz widmo śmierci zajrzało mi w oczy. Ja jednak nie miałem zamiaru się poddać. Z pomocą adrenaliny i reiatsu udało uwolnić mi się z więzów. Po czym nie zważając na wszystko wziąłem rozbieg, zarzuciłem na siebie kołdrę i wyskoczyłem przez okno. Nie wiedziałem, z którego piętra będę lecieć, ale wolałem połamać sobie nogi niż zostać spalony żywcem. Cholerne psy z Mercenari… No ale udało mi się. Na szczęście to był parter więc nic dodatkowo sobie nie uszkodziłem. Ale uciekłem dosłownie w ostatnim momencie, bo po chwili dach budynku się zawalił. Niestety swoje asauchi utraciłem, ale najważniejsze, że byłem żywy. Czas było opuścić tamto miejsce, ale nie wiedziałem gdzie się udać. Na szczęście długo nie byłem w niewiedzy. W pewnym momencie poczułem znajome reiatsu, a na horyzoncie wykwitła jakaś zielona łuna. Co prawda, z tamtego miejsca czułem jeszcze inną energię i dobiegały jeszcze eksplozje, co oznaczało że musiało tam dojść do starcia… No ale w ogóle nie znałem tego świata, więc nawet jeśli był tam chaos, to trzeba było iść do znajomych… Biegłem ile sił w nogach, po drodze nastąpiła kolejna eksplozja, której fala uderzeniowa niemal mnie przewróciła. Pojawiła się kolejna zielona łuna, miałem do niej jakieś złe przeczucie, ale dalej zmierzałem w tamtym kierunku. Dostrzegłem wielki krater, zdecydowanie było to epicentrum minionej eksplozji. Poza tym nic, kłęby dymu i pyłu skutecznie ograniczyły mi widoczność. Na szczęście znajome reiatsu było dalej wyczuwalne, a te drugie zniknęło. Walka chyba dobiegła końca. Kurz powoli opadał, odsłaniając jak wielkie szkody dokonał wybuch. Trzeba przyznać, że kto tego dokonał musiał być naprawdę silny. Usłyszałem, a potem zauważyłem źródło tego znajomego reiatsu. Nieopodal leżał student akademii. Chyba udało mu się pokonać autora tej zadymy – respekt. Ale wyglądał fatalnie, jedno z ramion wyglądało jakby miało mu zaraz odpaść. Pomogłem mu się trochę ogarnąć i w międzyczasie dowiedziałem się co tam zaszło. Podobno nauczyciele z grupą studentów przybyli do świata żywych aby poćwiczyć pogrzeb dusz. Kaien i jego kolega mieli tego pecha, że spotkali po drodze hollowa, z którym wywiązała się walka. Ten drugi gdzieś leżał pod tamtymi gruzami, a ranny prosił mnie bym pomógł mu go znaleźć. Średnio mi się to podobało, eksplozje było słychać na całe miasto, więc było kwestią czasu aż dotrą tu nauczyciele. Ja jako dezerter nie miałem zbytnio perspektyw w Seireitei, co prawda wiedziałem, że tamto pismo było sfałszowane przez Novembree, ale czy udałoby mi się z tego wytłumaczyć? To nie była to oczywista sprawa, poza tym dalej ufałem wtedy mistrzowi. Nie chciałem mu pomagać, w głowie dalej brzmiały mi słowa mojego zanpakuto, że litość to oznaka słabości. Naprawdę wyryło mi się to czaszce… No ale stwierdziłem, że będę udawać że mu pomagam, a tak po prawdzie szukałem jakiegoś oręża. Skoro był ten drugi student, to musiało być tu również jego asauchi. Bez broni czułem się dziwnie, po za tym nie wiedziałem co tam mnie jeszcze będzie czekać, więc trzeba było się czymś móc bronić. Poszukiwania nie trwały jednak długo bo coś nas zaatakowało. Był to kolejny hollow i to ten pająk, który mnie wcześniej tak urządził. Nie wdając się w szczegóły, wspólnymi siłami udało nam się go pokonać, ale dawny kolega przypłacił to utratą przytomności. Nim upadł, złapałem go i chciałem położyć pod najbliższym drzewem. Jednak wtedy poczułem że coś się zbliża. Czułem cztery silne źródła energii i pojawiły się drzwi Senkaimon. To był ostatni moment aby stamtąd się zmyć. Położyłem Kaiena na ziemi i pobiegłem do krateru, żeby się tam ukryć. Poza tym w czasie walki dowiedziałem się, że ten pusty, którego pokonał Kaien to Taizo, więc liczyłem że znajdę tam jego zwłoki. Niestety jego ciała tam już nie było, pewnie zdążyło się już zupełnie rozpaść, więc zwlekając dłużej, po kryjomu się stamtąd zmyłem… Ranny, spocząłem sobie na jakiejś ławeczce. Pamiętam, że czułem się strasznie zmęczony, ale miałem ogromną satysfakcję z dokonania zemsty na tym pajęczym pustym. Czułem ulgę na sercu, że pomściłem tamtych dwóch chłopców. Nie długo czekałem, aż w końcu znalazł mnie Novembrre. Nie obyło się bez rozmowy na temat Shintarou. W czasie tej wyprawy do świata żywych wiele się pokomplikowało. Po tych wydarzeniach w moim wewnętrznym świecie byłem zdezorientowany. Walka z Shintarou, bitwa z moim zanpakuto. Nie wiedziałem, jakie kroki powinienem poczynić. Jednak musiałem wtedy podjąć jakąś decyzję. Zdecydowałem, że wyzbędę się litości, że będę niszczyć wszystko co mi będzie przeszkadzać, bez żalu i niepewności. Stwierdziłem, że bliższe relacje są tylko słabością, dlatego moim jedynym przyjacielem będzie Novembrre. Nawet po tym, co mi wtedy powiedział… Od samego początku wiedział, że ktoś z nas zginie w świecie żywych. Oszukał nas, a ja dalej mu ufałem… Teraz pewnie bym postąpił inaczej. Zostałbym z Kaienem i wrócił do Seireitei. Myślę, że gdybym złożył wyjaśnienia to po pewnym czasie by mnie wypuścili. Ja jednak zdecydowałem się z nim zostać. No nic, to była ostatnia szansa na powrót do normalnego życia, z której nie skorzystałem. Wróciliśmy do Soul Society…
Trening- Spoiler:
Kolejne półtora roku było bardzo spokojne. Dużo trenowałem, aby jak najbardziej się wzmocnić. Novembree cały czas powtarzał, że nim mnie przedstawi Lordowi H to musze prezentować jakiś poziom. Zapewniał mnie, że w przyszłości będę jego prawą ręką. Straszne mrzonki, no ale to wtedy było wystarczające dla mnie by mu wierzyć. Mistrza bardzo często nie było, nawet kilka dni. Chociaż tak naprawdę to w ogóle go nie było. Jeśli nie wyruszał na dłuższe wyprawy to i tak znikał gdzieś z samego rana i wracał dopiero wieczorem. Z tego powodu trenowałem przede wszystkim samemu, wiele nie wnosił do mojego planu. Tyle dobrego, że podarował mi kolejne asauchi, równie piękne jak poprzednie i mogłem dzięki temu szkolić się w kendo. Poza tym, uczyłem się życia w dziczy. Musiałem sam zapewniać sobie jedzenie i wodę. Muszę przyznać że takie życie na odludziu naprawdę mi się podobało. Jedyną wadą było to, że rzadko miałem okazję do prawdziwej walki, a ja bardzo takie „lubiłem”. Myślę, że ten czas dosyć dobrze wykorzystałem bo nabrałem krzepy i siły. Na pewno pomagał mi w tym młody wiek, bo skończyłem dopiero 19 lat i moje ciało jeszcze dojrzewało. Pewnego dnia Novembrre „porwał” mnie mówiąc, że ma dla mnie niespodziankę. Nim się spostrzegłem byliśmy w dobrze znanym mi miejscu, w okolicach siedziby Mercenari, gdzie wyleczyli moją nogę. Nie przepadałem za tamtym miejscem, dobra mi niespodzianka… Nawet nie wyjaśnił mi o co chodzi, tylko zostawił i powiedział na pożegnanie, żebym poszedł do tej bazy, a tam wszystkiego się dowiem. Miałem również inne obawy, przecież w świecie żywych Shintarou załatwili członkowie Mercenari… Co prawda Novembrre wyjaśnił mi wtedy, jeszcze w świecie żywych, o co chodziło, ale dalej nie byłem do tego przekonany. W każdym razie, gdy dotarłem na miejsce, okazało się że czeka mnie trening, bardzo intensywny i niebezpieczny… Zaraz po tej informacji, Suzugarra mnie zaatakował – trening rozpoczął się w trybie natychmiastowym. Moim zadaniem było przetrwać, przez dwie minuty, a on cały czas nacierał… Naprawdę atakował z zamiarem zabicia. Było ciężko, zgaduje że gdyby poszedł na całość to by mnie załatwił w kilka chwil. Nie mniej, wyzwolił nawet swoje shikai, które łamało wszystko czego dotknęło. Przekonałem się o tym, na własnym ciele, kiedy dotknął swoją bronią moje ramię, a ono wystrzeliło w drugą stronę… Udało mi się przetrwać, a potem zemdlałem. Obudziłem się, leżałem na łóżku. Nie wiem ile czasu byłem nieprzytomny, ale raczej niewiele. Yuri była obok i zajmowała się moim ramieniem. Tak jak ostatnio, jej zdolności robiły wrażenie, po urazie nie było żadnego śladu. Myślałem, że będę mógł spokojnie zregenerować siły. Nie minęła nawet godzina, gdy musiałem się stawić na kolejnej „lekcji”. Wyszedłem z pokoju i widziałem, jak cała baza była zdewastowana po poprzedniej lekcji. Suzugarra starał się ogarnąć ten cały bajzel, ale bez gruntownego remontu się nie obędzie… Poszliśmy na pole treningowe, wcześniej go nie widziałem, ale za budynkiem była spora, wolna przestrzeń. Yuri poinformowała mnie, że jej próba będzie polegać na unikaniu. Wyglądało na to, że chcieli bym przede wszystkimi potrafił się bronić i to w różnych okolicznościach, bo kobieta uformowała łuk… Niewiele o nich wiedziałem, ale chyba była quincy. W każdym razie było to nie ważne, bo musiałem się skupić na unikaniu energetycznych strzał, a nie było to proste zadanie, o czym się szybko przekonałem. Na szczęście strzały nie były zabójcze, ale bolesne… Yuri potrafiła zwiększać i zmniejszać intensywność bólu w miejscach, w które trafiała. Nie było to przyjemne. Czułem się jak biedne zwierzę tresowane cierpieniem, które miało nauczyć się sztuczki. Szło mi co najwyżej średnio, a lekcja zakończyła się ponownie utratą przytomności. Ocknąłem się po jakiś czasie, ale było już ciemno, więc mogło minąć parę godzin. Yuri siedziała na głazie nieopodal i oznajmiła mi, że zmieniają plany i od kolejnego dnia mają mnie wrzucić na głęboką wodę. Nie ukrywam, że trochę mnie to przeraziło, bo jeżeli to co do tej pory nią nie było, to strach się bać co to dopiero teraz będzie… Miałem solidnie wypocząć, no i uprzedzono mnie, że pobudkę mogę mieć nieprzyjemną… Nie pozostało mi nic więcej, jak przygotować się na nieznane. Wstałem z ziemi, i poszedłem do bazy. W moim pokoju czekał na mnie nowy ubiór. Nie marnując czasu i niejako przewidując, że jutro może nie być na to okazji, przebrałem się i poszedłem spać, aby jak najlepiej wykorzystać pozostały mi czas na regenerację.
Hueco Mundo i Zanpakuto- Spoiler:
Otworzyłem oczy, a dalej widziałem ciemność. Ponadto czułem chłód i ciasnotę. To były pierwsze oznaki niemiłej pobudki, o której mnie uprzedzała Yuri. Ponadto bolały mnie plecy, bo znajdowałem się w bardzo niewygodnej pozycji, klęczałem i byłem zgarbiony. Na dodatek czułem piasek, olbrzymie ilości piasku, cholera gdzie ja się znalazłem, pomyślałem. Próbowałem się jakoś zaznajomić z moją sytuacją, spojrzałem w górę i zobaczyłem jakby światełko w tunelu. Nie zastanawiając się długo zacząłem pełzać, bo na nic innego nie mogłem sobie pozwolić. Trochę mi to zajęło, ale udało mi się wygramolić. Wyszedłem na powierzchnie i to, co zobaczyłem zupełnie mnie zaskoczyło. Bezkresna pustynia, gdzie nie spojrzałem to tylko piach. Na dodatek była noc, ale przynajmniej księżyc swoim blaskiem oświetlał okolicę. Wyglądało, że znajdowałem się w ojczyźnie pustych. Nie zdążyłem wiele się dowiedzieć o tym miejscu w akademii, ale opis tej krainy się zgadzał… Czułem się bardzo niekomfortowo, wyczuwałem śmierć w powietrzu. Jedynie trochę poczucia bezpieczeństwa dawało mi asauchi przytwierdzone do mego boku. Nie mogłem tam stać jak kołek i czekać na śmierć, ruszyłem więc w nieznane.
Szybko zostałem zauważony przez tubylca. Był to hollow przypominający krzyżówkę węża i skorpiona, który znajdował się na jednej z wydm. Nie atakował, ale uważnie mi się przyglądał. Na szczęście nie stał na drodze, którą sobie wyznaczyłem. Mimo to, skubaniec cały czas za mną podążał zachowując dystans. W każdym razie nie mogłem tego zignorować i ze wzmożoną czujnością, kontynuowałem „wycieczkę”. Po jakimś czasie straciłem go z oczu. Myślałem, że już dał sobie spokój. Jednak za jedną z kolejnych mijanych wydm, napotkałem dwa hollowy - olbrzyma przypominającego goryla oraz psa o dwóch głowach. Gdy się obejrzałem za siebie, ponownie ujrzałem tego węża. Podejrzewałem, że podążając za mną, celowo doprowadził mnie do nich, abym wpadł w zasadzkę. Moje domysły były jednak błędne. Gdy wywiązała się walka, wąż tylko się jej przyglądał. Nie żebym był z tego niezadowolony. Walka z trzema pustymi, z dwóch stron, nie była mi na rękę. Z psem poradziłem sobie dosyć sprawnie, ale goryl był wyjątkowo silny i wytrzymały. W pewnym momencie jednak zamarł, wręcz zatrzymał się w miejscu. Upatrując szansę w jego zawieszeniu, chciałem go zabić. Ten jednak runął na ziemię wzniecając kłęby piachu. Gdy obłok opadł, zauważyłem tego węża, który zdradziecko wbił swoje żądło w plecy goryla. Byłem nieco zdezorientowany. Czy czekał aż walcząc spuścimy sobie trochę krwi, aby potem nas dobić? Czy miał może w tym jakiś inny zamiar. Wydawało się, że nie chciał ze mną walczyć, bo zabrał się zaraz za konsumpcję ścierwa. Skoro nie miał mnie na celowniku, to stwierdziłem, że się stamtąd oddalę, nie tracąc więcej sił na niepotrzebną walkę.
Mijały kolejne godziny, a krajobraz dalej się nie zmieniał. Było to naprawdę monotonne i przygnębiające. Niekończąca się podróż… Nagle spod piasku coś mnie zaatakowało. Cudem udało mi się uniknąć tego zaskakującego ataku. Był to ten wąż… Jednak nie odpuścił i podążał za mną cały ten czas, aby w końcu zastawić pułapkę. Jak to mówią co się odwlecze, to nie uciecze i trzeba było go ukatrupić. Ruszyłem do ataku, szczególnie uważając na to jego żądło. To ono wyglądało na jego najbardziej niebezpieczną broń. Spodziewając się jego ataku, pomyślnie zrobiłem unik i przeszedłem do kontry. Chciałem się pozbyć jego odwłoku, i z pewnością by mi się to udało, gdyby nagle spod piasku nie wystrzelił kolejny kolec jadowy, który trafił mnie w brzuch… Tego zupełnie się nie spodziewałem… W kilka chwil zaczęły opuszczać mnie siły, do tego stopnia, że nie mogłem nic zrobić i tak naprawdę czekałem tylko na to, co nieuniknione. Światło zgasło, wydawało się, że to już mój koniec, a jednak był to dopiero początek…
Obudziłem się i szybko zdałem sobie sprawę, że coś jest ze mną nie tak. Moje ciało zmalało, można powiedzieć, że wróciłem do swojego dziecięcego wyglądu. Żeby było ciekawiej, znajdowałem się w moim domu w rukongai i słyszałem za drzwiami moją matkę, która przecież zginęła na moich oczach lata temu! Było to zaskakujące, aczkolwiek zacząłem na chłodno analizować sytuację. Przypomniałem sobie ostatnie słowa tego wężowatego hollowa – „Zabawę czas zacząć”. Za jego sprawą działo się coś, na co nie miałem wpływu, ale nie zamierzałem się poddawać. Wyszedłem z pokoju, a w kuchni czekali na mnie moi rodzice. Był to dość nostalgiczny widok, który pobudził wspomnienia. Wróciły emocje z przeszłości, a wraz z nimi zapaliła się w głowie żółta lampka ostrzegawcza. Byli zbyt mili, zbyt dobrzy, zupełnie inaczej mnie traktowali niż ja to pamiętałem. To wszystko musiało być marą, iluzją, a może jeszcze czymś innym? Wiedziałem, że muszę być czujny. Moje obawy szybko potwierdził przerażony głos mojego zanpakuto, który kazał mi uciekać. Posłuchałem ostrzeżenia i od razu wybiegłem z domu. Za sobą słyszałem biegnącą matkę, czułem jej oddech na plecach. Gdy myślałem, że już mnie złapie usłyszałem ryk – był to hollow. Mimowolnie odwróciłem się i zobaczyłem jak pusty przygniata kobietę do ziemi. Muszę przyznać, że widok był naprawdę realny… Tak samo jak odgłosy wyraźnie cierpiących rodziców za moimi plecami, gdy znowu zacząłem biec. Ktoś kto to wymyślił chyba próbował mnie złamać. Miałem jednak świadomość, że to wszystko jej ułudą, a moi rodzice dawno zginęli. Dlatego nie miałem żadnych problemów z podjęciem takiej decyzji, poza tym czyż litość nie była oznaką słabości jak uczyło mnie moje zanpakuto? W pewnym momencie za moimi plecami rozbrzmiał kolejny głos, który ze mnie kpił. Gdy się odwróciłem zobaczyłem mojego dawnego mistrza w ludzkiej formie, po masce arrancara nie było żadnego śladu. Nie rozumiałem o czym mówił, pewne było to, że jeśli chcę się stamtąd wydostać to muszę go pokonać. Z pomocą przyszło moje zanpakuto, które pojawiło się przede mną w żółtym blasku. Gdy je chwyciłem, usłyszałem niewyraźny lecz znany mi głos, ten sam, który należał do szkarłatnej postaci w moim wewnętrznym świecie, drugiej strony mojego zanpakuto jak uważałem. Jak zwykle przemawiał pełen drwiny i lekceważenia. Rozpoczęła się walka, gorączka bitewna zaczęła mnie ogarniać i wpadłem w szał bitewny. Nawet i z tym nie miałem zbyt wielkich szans do momentu aż zanpakuto zaproponowało układ, na który się zgodziłem. Wtedy wszystko się zmieniło. W dłoniach trzymałem już wakizashi, a nie asauchi, od którego biło przejmujące ciepło. Ponadto byłem znacznie silniejszy! Bez trudu posłaliśmy na kolana mojego mistrza. Jednak zacząłem mieć wątpliwości czy wszystko jest w porządku – traciłem panowanie nad swoim ciałem. Moją uwagę odwróciło jednak co innego - po co to wszystko? Novembree dał mi odpowiedź, która rozwiała moje wszelkie wątpliwości. Od samego początku chciał mnie wykorzystać i próbował zniszczyć mój umysł, aby moje ciało zostało królikiem doświadczalnym dla jego pana, jak mniemam Lorda H. Zdecydowanie nie mogłem na to pozwolić i zabiłem go. Zaraz po tym zaczęła mnie piec klatka piersiowa, a szkarłatne reiatsu zalało moje ciało. Moje własne zanpakuto chciało przejąć nade mną kontrolę! Jakie było moje zdziwienie gdy zapytałem je o imię, a ono mi odpowiedziało, że nie ma żadnego! Jeśli to nie zanpakuto, to kim była te szkarłatna postać?! Powoli traciłem świadomość, gdy pojawiła się we mnie kolejna siła. Nie trwało to długo, po czym znowu nastała ciemność.
Otworzyłem oczy, znajdowałem się w Alei Sakury, a przy mnie klęczała kobieta – moje zanpakuto. To do niej należała moc, którą poczułem tuż przed utratą świadomości. Gdy mnie dotknęła poczułem się niesamowicie. Zalała mnie fala ciepłej energii, która odrzuciła w niebyt wszystkie moje wątpliwości czy złe myśli. To był ten moment, miałem poznać imię swojego zanpakuto. Jednak te wiekopomną chwilę przerwał Novembree. Wyłonił się z garganty, po jego obrażeniach nie było śladu. Chciał zniszczyć moje zanpakuto! Kobieta chciała mi przekazać pewną wiadomość, jednak nim dokończyła zdanie cienista macka zasłoniła jej usta. Sprowokowany od razu ruszyłem do walki aby ją wyswobodzić. Nie miałem jednak szans… Novembree znowu nade mną górował i starał się mnie nakłonić abym ponownie skorzystał z mocy szkarłatnego demona. Jak na zawołanie usłyszałem również jego głos. To dobitnie utwierdziło mnie w przekonaniu, że absolutnie nie powinienem tego robić, a wcześniejsze połączenie z nim sił, było błędem. Nie wiedziałem co począć, z pomocą przyszło mi ponownie zanpakuto! Mimo, że była unieruchomiona to dalej walczyła! Również nie mogłem się poddać, tym bardziej gdy stworzyła mi szansę. Novembree został otoczony przez tysiące płatków sakury, a w oddali wystrzelił w niebo żółty słup światła. Przeczuwając, że to znak, od razu pobiegłem w tamtym kierunku. Jednak tuż przed celem – majestatycznym drzewem, ponownie zatrzymał mnie Novembree. Już wydawało się, że to koniec, ale otrzymałem kolejną szansę od losu! Wydawało się, że arrancar zasłabł. Coś jeszcze raz pokrzyżowało mu plany. Wykorzystałem sposobność i dotarłem na miejsce.
Żółte światło pochłonęło mnie i przeniosło do nieskończonej białej przestrzeni. Unosiłem się w powietrzu, a wokół mnie lewitowały złociste ogniki. Wtedy pojawiła się ona, mój zabójca dusz. W końcu mogła mi się przedstawić. Już nic nam nie mogło przeszkodzić. Jej imię brzmiało Kamagani. Wraz z rozbrzmieniem jej mienia rozbłysło światło i ponownie przeniosło mnie pod drzewo. W ręku trzymałem potężne, majestatyczne ostrze. Czułem moc płynącą od broni, jej wsparcie… Wiedziałem co muszę zrobić – pozbyć się intruzów w moim świecie. Na zewnątrz czekał na mnie Novembree. Wyglądał wyjątkowo na zaskoczonego, poza tym jakoś strasznie zmarniał. To jednak było bez znaczenia, należało się go pozbyć . Wraz z Kamagani nie mieliśmy z tym żadnego problemu. W końcu mogłem się cieszyć ze zwycięstwa. Jednak nie mogłem długo tego celebrować z uwagi na miejsce, w którym się znajdowałem. Nie mogłem przecież zapomnieć, że jestem w Hueco Mundo. Trzeba było wracać do rzeczywistego świata. Robiłem to jednak z entuzjazmem, gdyż właśnie zyskałem oddanego sojusznika…
221/270 PZ 2271/2484 PR Kryształ 6/10 | |
| | | Yuzuru Tanaka
Mistrz Gry : IMPERATOR
Karta Postaci Punkty Życia: (0/500) Punkty Reiatsu: (0/3906)
| Temat: Re: Yuzuru Tanaka - Moja historia 2021-04-23, 21:07 | |
| Torre de Mezcla- Spoiler:
Obudziłem się na jakimś kamiennym stole, miałem wrażenie jakbym leżał na ołtarzu ofiarnym. Nie było to przyjemne uczucie, tym bardziej, że z góry gapiły się na mnie dwie kreatury. Jeden wyglądem przypominał demona z najgorszych koszmarów, drugi zaś psa po eksperymentach. Nie mogły to być zwykłe hollowy, bo jeśli tak by było to prawdopodobnie bym się już nie obudził. Musiały należeć do tych bardziej rozumnych bo nawet mi się przedstawiły i oddały zanpakutou. Ich imiona brzmiały kolejno Ilios i Zumbido. Szczerze dziwiłem się czemu mnie zaatakowały, ale wydawało się, że chyba nie mieli wrogich zamiarów, mimo że ten psowaty jakoś nie przypadł mi do gustu od chwili kiedy się odezwał. Chcieli się dowiedzieć ode mnie paru rzeczy. Oczywiście nie mogłem im ufać bo to puści więc od początku byłem bardzo podejrzliwy i nie mówiłem do końca prawdy. Bez większych kłopotów mnie przejrzeli i atmosfera była dość… napięta. Demon zaproponował pakt szczerość za szczerość. W sumie nie miałem za bardzo wyboru, gdyż co mogłem sam zrobić w Hueco Mundo? Ilios z kolei proponował pomoc, więc przystałem na umowę. Dowiedziałem się paru ciekawych rzeczy. Ten wężowaty pusty był tak naprawdę arrancarem o imieniu Manguera. Miał wzbudzić mojego wewnętrznego hollowa. Trudno było to na początku zrozumieć, ale dzięki temu poznałem tożsamość tej szkarłatnej postaci, która chciała przejąć kontrolę nad moim ciałem. Tylko dlaczego Kamagani mówiła o nim jak o swoim drugim ja? Nie znałem jeszcze odpowiedzi na to pytanie. Podobno „pracowali” nade mną od dłuższego czasu. Ponadto tak jak myślałem, wszystko co tam się wydarzyło było ułudą. To znaczyło, że Novembree tak naprawdę tam nie było, ale to że znalazłem się w Hueco Mundo za jego sprawę bezsprzecznie potwierdzało, że miał w tym wszystkim swój udział – teraz niezaprzeczalnie wiedziałem że jest moim wrogiem. W końcu przejrzałem na oczy. Wyszło również na jaw, że Manugera jest ich wrogiem i dzięki temu, że się mną zajął, odsłonił się. Oni to wykorzystali i zaatakowali. Ilios twierdził, że nie zabili mnie poniekąd z wdzięczności, bo trudno było im dopaść tego arrancara. Co prawda Manguera nie zginął, ale wypełnili jakieś zadanie. Mieli jakiś pakunek, który pomagał im przenosić kolejny hollow o imieniu Graso. Ten z kolei przypominał goryla. Kolejną ciekawą kwestią, a raczej osobą okazał się Ilios. Podobno był kiedyś shinigami, dopóki Lord H nie zaczął nad nim swoich eksperymentów. Szczerze wydawał się go za to nienawidzić. W jakiś sposób jednak pamiętał swoje poprzednie wcielenie i posiadał dalej swoją dumę, którą przywróciła mu jego pani. Po rozmowie ruszyliśmy w drogę.
Szliśmy dobre kilka godzin, a trasa dłużyła się niemiłosiernie. Trzeba przyznać, że ciężko mi było dotrzymywać kroku nowym „towarzyszom”. Przez duże różnice w naszych gabarytach musiałem znacznie szybciej przebierać nogami, a chodzenia nie ułatwiały piaski pustyni. Wędrówkę przerwał nam ponownie Manguera, a raczej jego pionki. Wywiązała się walka, gdzie pierwszy raz mogłem przetestować swoje shikai w boju. Muszę przyznać, że spisało się wzorowo. W czasie walki działy się z nim ciekawe rzeczy. Pasek shikai ładował się żółtą energią, znak Yin dominował Yang, a rękojeść stawała się coraz zimniejsza. Koniec końców nic więcej z tego nie wynikło ale przekonałem się, że Kamagani kryje wiele tajemnic, które czekają aż je poznam. Po zwycięstwie musieliśmy chwilę odsapnąć. Warto wspomnieć, że Ilios skomplementował moje zanpakutou. Przy tym naprawdę wyglądał jakby mu brakowało jego własnego zabójcy dusz. Po wspólnej walce zacząłem się do niego przekonywać. Wydawał się naprawdę w porządku. Po walce poczułem doskwierający głód, więc spróbowałem po raz pierwszy mięsa hollowa. Mam nadzieję, że nigdy więcej nie będzie mi to dane – smakowało paskudnie. Już wolałem kontynuować podróż o pustym brzuchu i tak też było. Trwała ona kolejne kilka godzin, podczas których coraz bardziej odczuwałem skutki głodu i zmęczenia. Zaowocowało to tym, że Ilios bez jakiegokolwiek uprzedzenia mnie podniósł i usadził na swoim ramieniu. Nie czułem się z tym zbyt komfortowo, ale gdyby tego nie zrobił to nasz marsz znacznie by się wydłużył. Nikomu z nas nie było to na rękę i wszyscy chcieli dotrzeć jak najszybciej na miejsce, dlatego musiałem pogodzić się z tą raną na mojej dumie. W końcu dotarliśmy na miejsce.
Przed nami z ziemi wyrastała wielka wieża. Jeśli się dobrze przyjrzeć można było zaobserwować ruch. Byli to puści, którzy niczym mrówki w mrowisku, maszerowali po uliczkach wieży zwanej Torre de Mezcla. Nigdy w życiu nie widziałem tak wielu pustych w jednym miejscu. Muszę przyznać, że ogarnął mnie niepokój. Naprawdę miałem wejść do tego „mrowiska”. Przed wejściem zatrzymał nas strażnik – arrancar, który po krótkiej wymianie zdań przepuścił nas bez większych problemów. Muszę przyznać, że to co tam zobaczyłem przekroczyło moje oczekiwania. Tysiące pustych drepczących po kamienistych drogach i rozmawiających ze sobą na ulicy. W oczach każdej z mijanych bestii można było dostrzec błysk inteligencji. To było naprawdę zaskakujące. Te hollowy rzeczywiście tworzyły pewną społeczność. Co prawda wypaczoną, bardzo karykaturalną, ale jednak. Moja osoba również nie pozostała niezauważona. Do moich uszu dochodziły przeróżne komentarze, które u niejednego przyspieszyłyby bicie serca. Na słowach na szczęście tylko się kończyło, a to za sprawą Iliosa, który zdecydowanie cieszył tu się dużym poważaniem i nikt nie ośmielał się niepokoić jego gościa. Wspinając się coraz wyżej wieży można było zauważyć różnice w zabudowie, które zaczęła być co raz ładniejsza, jeśli tak to można ująć. Im wyżej, tym więcej arrancarów zaczęliśmy mijać na drodze. Największym jednak zaskoczeniem dla mnie był widok dziecka – chłopca wyglądającego na jakieś 10 lat. Nigdzie nie widziałem maski, która mogłaby potwierdzić jego powiązanie z pustymi. Spacerował z zaciekawieniem między hollowami. Zrobił na mnie nawet większe wrażenie niż puści, handlarze, którzy jak na straganie w rukongai oferowali jakieś towary. Nigdy nie spodziewałem się, że trafię do takiego miejsca. Mimo mojego zaciekawienia tym miejscem i tak jednak chciałem jak najszybciej opuścić Hueco Mundo, na szczęście był na to cień szansy z pomocą pani Iliosa. Dotarliśmy na sam szczyt wieży, nim weszliśmy do środka demon uprzedził mnie o oryginalnej osobowości jego władczyni, o czym zaraz sam się przekonałem…
Za srebrnymi drzwiami znajdowała się ogromna sala o iście eleganckim i dostojnym, godnym królów wystroju. W kątach komnaty mieściły się baseny o różnej barwie, w których relaksowały się hollowy – iście komiczny, niecodzienny widok. Natomiast panią tego miejsca okazała się być niebiesko włosa nastolatka o imieniu Bell. Faktycznie miała oryginalny charakterek. Prócz infantylnego zachowania, przekomarzała się ze swoimi podwładnymi. Oni traktowali jej zaczepki bardzo poważnie. Najwidoczniej granica między żartem, a prawdziwością jej słów była bardzo niewielka. W każdym razie po dotarciu na miejsce Ilios złożył jej raport. Pokrywał się on z tym, co wcześniej mi powiedział. Wyglądało na to, że demon był z mną faktycznie szczery. Pokazał nawet ładunek, który zabrał z leża Manguery. Były nim trzy istoty, bardzo zdeformowani ludzie… Mieli spalone ciała i białe maski na twarzach. Wydawali się martwi, a jednak ich klatki piersiowo miarowo się unosiły. Widać, że ktoś na nich eksperymentował, żałosny widok. Kto wie, czy gdybym wtedy nie zwyciężył w wewnętrznym świecie to nie skończyłbym tak samo? Wolę nawet o tym nie myśleć… Bell nie wyglądała na zbytnio zainteresowaną tymi wydarzeniami bo zaaferowana była moją osobą. Chyba wpadłem jej w oko, szczególnie moje spiczaste uszy. Nazwała mnie elfem i chciała zwerbować do swojej kompanii. Do rozmowy jednak wtrącił się Ilios, mówiąc że Hueco Mundo to nie jest miejsce dla shinigami. W pełni się z tym zgadzałem. Muszę przyznać, że tym zachowaniem naprawdę zdobył mój szacunek. Bell przyjęła to niechętnie do wiadomości, ale również zgodziła się mi pomóc w opuszczeniu ojczyzny hollowów. Można powiedzieć, że już zbieraliśmy się do wyjścia, gdy nagle do komnaty przyszedł jakiś facet w okularach, który gdy tylko mnie zobaczył, zmaterializował się przede mną i łapiąc mnie za szczękę, przekręcał moją głową to w lewą, to w prawą stronę, jakbym był jakimś wyjątkowym eksponatem. Byłem zaskoczony, ale i oburzony tą sytuacją. Na dodatek ten mężczyzna, nie wiadomo skąd, znał mnie. Twierdził, że jest moim ojcem chrzestnym. Na te wieść Ilios zareagował gwałtownie, mówiąc że nie powinien się do mnie w takim wypadku zbliżać. Nie wiedziałem na początku o co chodzi, ale wyglądało na to, że ten facet był również szalonym naukowcem, co jeszcze spotęgowało moją niechęć do niego. Apogeum jednak nastąpiło gdy ni stąd ni zowąd chciał mnie kupić od Bell. Na szczęście nic z tego nie wyszło. On jednak nie rezygnował. Bydlak zaczął insynuować, że jestem szpiegiem Lorda H. Muszę jednak przyznać, że w niektórych kwestiach był bezbłędny. Mianowicie mówił, że ktoś mógł zauważyć mój potencjał i porwać mnie z Seireitei, paląc za mną mosty, a na końcu miałem zostać jedynie obiektem doświadczalnym. To bolało, ale niestety się zgadzało. Nie mogłem tego jednak przyznać. Szczęśliwie udało mi się przed tym wszystkim wybronić. Wyglądało, że w tamtej chwili zrezygnował. Warto jednak jeszcze wspomnieć o innych rzeczach, których dowiedziałem się w czasie tego spotkania. Te trzy istoty z leża Maguery faktycznie okazały się nieudanymi eksperymentami, jak to ujął okularnik, odpadkami. Jak się okazało, do takiego stanu doprowadził ich sławny Lord H. Robił to chyba za pomocą niewielkiego kamiennego kręgu, który zdobył Ilios. To było straszne, jak bardzo był zdeprawowany, jak bardzo pogwałcał godność, bo każda istota taką posiada. Z resztą ten facet przed nim również zaliczał się do tej samej kategorii. Okazało się, że był to eks-kapitan XII dywizji Gotei XIII – Kiyoshi Aiba. Miałem nadzieję, że nigdy więcej nie będzie mi dane go spotkać. Niestety przeczuwałem, że nasze drogi jeszcze się skrzyżują… Na końcu nadszedł czas pożegnań. Ilios udzielił mi jeszcze kilku rad odnośnie przetrwania w Soul Society. Wydawał się naprawdę przejęty moim losem. Kto wie czy w innych okolicznościach nie zostalibyśmy dobrymi kompanami. Wydawał się naprawdę dobrym gościem. Ja jednak nie należałem do tego świata, moje miejsce było w Soul Society. Panienka Bell otworzyła gargantę i przenieśliśmy się do Soul Society.
Arrancarka wybrała naprawdę dobre miejsce na osiedlenie. Małą dolinkę znajdującą się pomiędzy wzgórzami. Niczego więcej nie potrzebowałem. Idealne miejsce aby zacząć nowe, samotne życie. Wydawało się, że dziewczyna naprawdę mnie polubiła. Nawet nie krępowała się powiedzieć, co powinienem zrobić, a mianowicie znaleźć kobietę i przedłużyć mój gatunek elfów. Heh, naprawdę ekscentryczna osóbka. Dodatkowo zaoferowała pomoc w urządzeniu się w tym miejscu. Wyglądało na to, że chyba jednak czasem będę miał gości. Po szybkim pożegnaniu mogłem w końcu odetchnąć i rozpocząć pracę nad swoim nowym domem…
Życie w Soul Society i nieznajoma- Spoiler:
Życie w Soul Society Kolejny rok to był bardzo pracowity okres. Dzień po dniu ciężko trenowałem i hartowałem swoje ciało. Nauczyłem się żyć z dala od cywilizacji, samemu zaspokajając wszystkie potrzeby. Zbudowałem schronienie, znalazłem swoje sprawdzone miejsca łowieckie i pokonywałem kolejne granice mojego ciała i ducha. Mogłem z powodzeniem nazywać siebie pustelnikiem. W tym czasie miałem kontakt jedynie kilka razy z Bell, która mnie odwiedzała i przynosiła różne podarki. Potrzebowała odetchnąć od Hueco Mundo i jak widać w mojej dolince mogła zaspokoić swoje potrzeby. W czasie rozmów mówiła głupstwach, ale również o różnych wydarzeniach w świecie pustych. Szczerze nie bardzo mnie one interesowały bo nie miałem zamiaru tam wracać, a tym bardziej mieszać się w tamtejsze sprawy. Z grzeczności jednak cierpliwie wysłuchiwałem jej słów, ale też dlatego że mimo wszystko potrzebowałem chodź trochę kontaktu z innymi ludźmi. Naprawdę dobrze mi się tam żyło. Nic nie zakłócało mojego spokoju. Po pewnym czasie zaczynało mi jednak czegoś brakować. W snach zaczynałem fantazjować o prawdziwej walce. Widać nie mogłem wyprzeć mojej natury i podświadomość przypominała mi o tym. Próbowałem sobie z tym poradzić jeszcze ciężej trenując. Niestety nie było na to skutecznego sposobu, chociaż „objawy” stawały się bardziej znośne.
Podczas jednego z rutynowych treningów w terenie, spotkałem pewną kobietę. Lał wtedy rzęsisty deszcz, a ona klęczała na środku polanki, zupełnie przemoczona - zaskoczył mnie jej widok. Podszedłem bliżej i zauważyłem, że jest naprawdę ładna. W pierwszej chwili wydawało mi się, że już ją kiedyś widziałem. Jej uroda przypominała szlachcianki z Seireitei. Nie miałem pojęcia jak się mogła znaleźć na moim terenie, przecież były oddalone od innych cywilizacji o wiele kilometrów. Dlatego byłem bardzo ostrożny i z dystansu starałem się dowiedzieć kim jest. Ta jednak nie odpowiedziała na pytanie i tylko spojrzała na mnie pustymi, pozbawionymi emocji oczami. Po chwili wstała z kolan i zaczęła się do mnie zbliżać. Pod nosem szeptała jakieś zupełnie pozbawione sensu słowa. Wyglądała całkowicie bezbronnie. Nie bardzo wiedziałem jak mam się zachować, chyba nie była, w tamtym momencie, do końca sprawna umysłowo. W pewnym momencie położyła dłonie na mojej klatce piersiowej i przysunęła do niej ucho. Powiedziała tylko jedno słowo:”Słyszę…”, po czym nogi się pod nią ugięły. W porę ją złapałem i uchroniłem przed upadkiem, straciła przytomność. Nie wiedziałem co mam o tym wszystkim myśleć. Pewne było jednak to, że nie mogłem jej tam zostawić. Postanowiłem zabrać ją do swojego szałasu i się nią zająć. Liczyłem że jak się obudzi to wszystko się wyjaśni.
Dotarliśmy na miejsce, położyłem ją na posłaniu i przykryłem futrami. Była przemoczona, powinienem był zdjąć z niej ubranie, jednak tego nie zrobiłem. W życiu nie widziałem nagiej kobiety i po prostu nie mogłem. Wiem, że to głupie wytłumaczenie, no ale co zrobić. Zostawiłem ją aby odpoczęła, sam zaś wyszedłem na zewnątrz kontynuować trening. Po pewnym czasie wróciłem do szałasu aby sprawdzić jak się ma nieznajoma. Miała rozpalone czoło, ale poza tym nie miała innych objawów. Miałem trochę wyrzuty sumienia, że wcześniej nie zdjąłem z niej tych mokrych ubrań, może właśnie dlatego wtedy miała gorączkę. Obudziła się i zaraz potem zaczęła rozbierać z mokrych ubrań, w ogóle nie zwracając na mnie uwagi. Speszyło mnie to i od razu się odwróciłem do niej plecami. Czegoś takiego się nie spodziewałem, no ale mogłem zrozumieć, że te noszenie mokrych ubrań nie było zbyt komfortowe. Spytałem jedynie jak się czuje. Ta zdawkowo odpowiedziała, że dobrze. Przynajmniej rozumiała co do niej mówiłem, więc już było nieźle, jednak co do odpowiedzi nie byłem przekonany, w końcu miała gorączkę. W pewnej chwili usłyszałem, że wstaje i wychodzi zupełnie naga na zewnątrz. Zaraz ruszyłem za nią, żeby ją powstrzymać, nie chciałem mieć jej na sumieniu. Wychodzenie bez odzienia, rozpaloną i w taką pogodą było jak proszenie się o kolejne choroby. Zarzuciłem na nią futro i starałem się czegoś od niej dowiedzieć. Niestety nie wiedziała jak ma na imię ani jak się znalazła w mojej dolince. Zamiast tego powiedziała, że jest głodna i ruszyła do lasu nic sobie nie robiąc z moich uwag. Gdy chciałem ją zatrzymać unieszkodliwiła mnie przy pomocy kidou… Wtedy narodziło się jeszcze więcej pytań, ale już wiedziałem, że to nie jest zwykła dziewczyna. Miałem nadzieję, że wraz z jej pojawieniem nie spadną na mnie kłopoty. No nic, tamtego dnia chciałem wrócić do normalności więc dokończyłem swoje sprawy i poszedłem spać.
Obudziłem się rano. Czułem w powietrzu jaśmin i wanilię. Poczułem również na sobie ciężar, gdy spojrzałem pod futro okazało się, że na mojej piersi śpi wczorajsza nieznajoma, w dodatku całkiem naga. Gdyby nie wydarzenia z poprzedniego dnia to pomyślałbym, że to sen. Nie jeden młodzieniec chciałby znaleźć się w takiej sytuacji, ja natomiast znowu nie czułem się komfortowo, mimo że było to przyjemne… Szczęście w nieszczęściu od zakłopotania, odwrócił moją uwagę pewien fakt. Dziewczyna była ubrudzona błotem i krwią. To był kolejny niecodzienny widok. Faktycznie musiała poprzedniego dnia pójść na polowanie. Coś czułem, że jeszcze nie jeden raz mnie zaskoczy. W każdym razie powoli starałem się spod niej wymknąć. To było dużo jak na początek dnia, no ale miałem nadzieję, że będzie tylko lepiej. Nic z tych rzeczy, do szałasu weszła Bell. Oczywiście wysunęła daleko idące wnioski i wszelkie próby wytłumaczenia sytuacji były bez jakiegokolwiek sensu. Nie mniej, znowu przyniosła mi parę smakołyków i powiedziała, że rozważa udanie się do świata żywych aby spróbować tamtejszego życia. Twierdziła, że ma dość Hueco Mundo, a przez jej unikatowe zdolności – przywracanie pamięci pustym z ich wcześniejszego życia, nie chcą by opuściła Torre de Mezcla. Wtedy też zdałem sobie sprawę, co miał na myśli Ilios, gdy mówił że przywróciła mu godność. Arrancarka Tak samo jak szybko się pojawiła, tak samo szybko opuściła dolinkę. Ja natomiast miałem zamiar dalej kontynuować swój normalny rytm dnia, a trzeba było zacząć od śniadania. W wejściu do schronienia zobaczyłem nagą dziewczynę. Tym razem nie spuściłem wzroku, stwierdziłem że musze stawić temu czoła. Mimo, że było trudno to jakoś się udało. Pamiętałem za to o tym jak mnie potraktowała ostatnio i stwierdziłem, że nie mam zamiaru się nią przejmować, niech robi co chce. Nie potrafiłem jednak zbyt długo się na nią gniewać, gdy widziałem jak smętnie siedzi przed szałasem. Widać było, że ta sytuacja jest dla niej trudna, jak bardzo była zagubiona i zdezorientowana. Znowu zaczęliśmy rozmawiać, jednak nie przyniosło to odpowiedzi na żadne pytanie. Wydarzyło się jednak coś ważnego. Jako, że nie pamiętała swojego imienia, chciała abym jej je nadał. Od tego dnia nazywała się Mizuri. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem na jej twarzy jakieś emocje, pojawił się uśmiech. Nawet natura wydawała się uczcić tamtą ważką chwilę. Wiatr zelżał, ptaki radośnie ćwierkały. Tylko Bell znowu wparowała znienacka drugi raz w ciągu dnia, co się zwykle nie zdarzało. Tym razem przyprowadziła ze sobą jakiegoś skrzata. Miał być na każde zawołanie monety, którą mi wręczyła. Wyglądało, że faktycznie miała nie pojawiać się w Soul Society przez dłuższy czas, więc sprowadziła osobę, która mogła zapewnić mi różne towary w czasie jej nieobecności. Generalnie skrzat był bardzo ekscentryczną, roszczeniową osóbką o imieniu Maeleachlainn. Strasznie trudne do wymówienia, nie dziwię się, że Bell co chwila je przekręcała, denerwując tym karła. Po za tym nie miałem zamiaru korzystać z jego usług, w końcu nic mi tak naprawdę nie brakowało. No ale skoro się już się pofatygowała to należało się zachować. Po histerycznym, teatralnym pożegnaniu otworzyła gargantę i zniknęła. W jej ślady poszedł również skrzat, który po kilku bluzgach na jej temat także się zabrał. To jednak nie było ważne, gdyż Mizuri wyglądała na roztrzęsioną widokiem garganty. Wyglądało, że wzbudziła w niej nieprzyjemne emocje. Podejrzewałem, że mogła z jej pomocą dostać się tak daleko za Rukongai. Jednak nie udało mi się tego potwierdzić ani dojść do innych wniosków. Mizuri również nic więcej nie powiedziała i zasnęła w moich ramionach. Odniosłem ją do szałasu i wróciłem do mojej codziennej rutyny. Po kilku godzinach obudziła się i poinformowała mnie, że idzie jeść po czym ruszyła do lasu. Wiedziałem już, że nie warto było próbować ją zatrzymać, nie chciałem znowu skończyć unieruchomiony przy pomocy demonicznej magii.
Po jakimś czasie wróciła cała i zdrowa, jednak jej ubranie było całkiem poszarpane i nie wyglądało to na wynik walki z dzikim zwierzem… Miałem wrażenie, że jej odzież była pocięta przez katanę. Od razu wiedziałem, że to oznaczało kłopoty, których nie chciałem. Z drugiej strony, jakaś część mnie była jej wdzięczna. Podświadomie domagała się walki, której tak dawno nie mogłem doświadczyć. W każdym razie chciałem się dowiedzieć od dziewczyny co się stało. Mizuri jednak odpowiadała zdawkowo i żadnych szczegółów nie zdradziła. Jednak na odpowiedzi nie musiałem długo czekać, na zewnątrz usłyszałem rozwścieczony głos. Gdy wyszedłem, dostrzegłem wielkiego faceta dzierżącego katanę, którego wygląd przypominał jaskiniowca. Jak tak pomyśle, to wtedy ja również miałem podobną aparycję. No ale nie ważne. Z tego co mówił, Mizuri polowała na jego terenie. To mu się wyraźnie nie podobało i chciał wymierzyć na niej „sprawiedliwość”, jeśli można mówić o czymś takim w dziczy. Nawet nie zdążyłem za wiele z nim porozmawiać, bo stwierdził, że odreaguje sobie na mnie, po czym ruszył do ataku. W sumie było mi to bardzo na rękę. Sam mogłem w końcu sobie odreagować przez co od razu poczułem przypływ adrenaliny, ale i wzrastającej furii… Był silny, muszę przyznać, ale niestety, bądź stety szybko zakończyłem jego żywot, nim zdążyłem się całkowicie zatracić w bitewnej gorączce. Pojawił się jednak kolejny jegomość, blondyn o srebrnych oczach. Ten również chciał Mizuri, na co oczywiście nie mogłem pozwolić. Jeszcze po poprzedniej walce moje emocje nie zdążyły opaść, ale na ile mogłem, względnie spokojnie starałem się go przekonać aby opuścił dolinkę. Jednak gdy mnie sprowokował, to była krótka chwila nim ruszyłem na niego. Ten jednak był diablo szybki i nie mogłem go trafić. Przy każdym moim ataku kontrował mnie swoimi dwoma katanami, zadając przy tym poważne rany. Nawet gdy uwolniłem shi kai, nie byłem w stanie nawiązać z nim równej walki. Ale wtedy nie było to ważne, ogarnął mnie szał bitewny i nie myślałem trzeźwo do momentu, gdy znowu poczułem wewnętrznego innera, który na nowo zbudził się do życia po długiej przerwie. Dupek zawsze przychodził wtedy, kiedy byłem najbardziej ranny. Podejrzewam, że jeszcze chwila i przez szał, który mnie ogarniał przejąłby nade mną kontrolę. Wtedy jednak do walki włączyła się Mizuri, która przy pomocy bakudo unieruchomiła blondyna. Ten był nadwyraz podekscytowany gdy ją dojrzał i nazwał bestią z Jigoku. Nic to mi nie mówiło, ale mógł to być jakiś punkt zaczepienia żeby odkryć jej prawdziwą tożsamość. W każdym razie ten blondyn też był nieźle szajbnięty. Lubował się w zabijaniu pięknych kobiet. Ale trafiła kosa na kamień bo Mizuri miała nad nim przewagę, zwłaszcza kiedy uwolniła swoją moc. Wyglądało to jakby użyła shikai, mimo że żadnego miecza nie posiadała. Jej ramię przeobraziło się w stalowe szpony. Można było pomyśleć, że była na stale połączone ze swoim zanpakutou. Końca tej walki jednak nie ujrzałem, gdyż przez utratę krwi straciłem przytomność. Ilość krwi, która wtedy została przelana zaowocowała wymyśleniem nowej nazwy doliny – Krwista Polana.
Po pewnym czasie się obudziłem w szałasie. Wyglądało na to, że blondyn został pokonany, w innym przypadku pewnie bym się nie obudził. Moja rany były już zasklepione, ale dalej odczuwałem trudy walki. Gdy wyszedłem ze schronienia dostrzegłem Mizuri. Ta od razu podbiegła do mnie, pytając jak się czuję. O dziwo można było w jej głosie usłyszeć troskę, co było krokiem naprzód. Chyba powoli zaczynała mieć bardziej ludzkie zachowania, co mnie cieszyło. Ponadto była w nienagannej kondycji, widać pojedynek dla niej nie był wcale taki ciężki. Za to na pewno był widowiskowy biorąc pod uwagę jak wiele kraterów przybyło na polance. Po blondynie za to nie było śladu, zauważyłem tylko sfatygowane kimono, które nosił. Mizuri powiedziała, że spałem przez dzień i poinformowała o śmierci blondyna, oraz że mam się skontaktować z kobietą przez monetę, którą wcześniej otrzymałem od Bell. Gdy się jej bliżej przyjrzałem, dostrzegłem komunikat o zlikwidowaniu niejakiego Artysty. Ponadto była całkiem ładna sumka nagrody za jego głowę. Zgodnie ze wskazówkami Mizuri użyłem monety i rozmawiałem przez nią z jakąś kobietą. Po kilku minutach na polance pojawił się skrzat. Porozmawialiśmy chwilę i wszyscy razem przenieśliśmy się do sklepiku jego szefowej aby odebrać nagrodę Mizuri, bo to ona w końcu na nią zapracowała.
Musze przyznać, że ten karzeł miał ciekawą moc teleportacji. Sama podróż też była znacznie przyjemniejsza, w porównaniu do innych form przenoszenia się na większe odległości, których do tej pory doświadczyłem. Sklepik prezentował się naprawdę miło. W powietrzu unosił się ziołowy zapach, a za ladą powitała nas poczciwa staruszka. Jak się okazało, była to babcia Josei, właścicielka tego przybytku. Kobieta była bardzo serdeczna i trzeba przyznać, że świetnie odnajdywała się w swoim fachu. Spotkanie było bardzo przyjemne. Odebraliśmy zapłatę i, ku uciesze staruszki, zrobiliśmy małe zakupy. Nawet Mizuri coś się dostało, bo bardzo spodobało jej się drzewko pomarańczy. W sklepiku pojawił się też jakiś chłopaka o imieniu Masaru, który miał wiewiórkę ze zmodyfikowaną duszą. Szybko podzielił się swoim zawodem. Mówił że jest łowcą i dopytywał czy również nie jestem przedstawicielem jego profesji. Oczywiście zaprzeczyłem i raczej odpowiadałem na jego pytania zdawkowo, nie bardzo chcąc nawiązywać nowe znajomości. Poprosiłem babkę Josei również o księgę z listą osób poszukiwanych, mając nadzieję że znajdę coś na temat Mizuri. Jednak niczego w niej nie znalazłem. Z jednej strony byłem trochę rozczarowany, ale z drugiej to dobrze. Przynajmniej Mizuri była bezpieczniejsza. Josei wydawała się naprawdę w porządku, nawet zaproponowała mi pracę. Co prawda, w tamtej chwili żadnej nie potrzebowałem, ale kto wie jak będzie wyglądać przyszłość. W dobrych humorach wróciliśmy do dolinki.
Kolejne pół roku, jak do tamtego momentu, to był najlepszy okres w moim życiu. Żyjąc razem z Mizuri w dolince, szybko wróciłem do zdrowia. Dzieliłem z nią jedno posłanie - czucie jej ciepła i spanie razem po trudach ciężkich treningów było naprawdę czymś wyjątkowym. Czymś co dawało motywacje każdego ranka do ciężkiej pracy, a potem satysfakcji z wspólnego odpoczynku. Prócz tego, że przypomniałem sobie, gdzie widziałem Mizuri, i że mogła mieć szlacheckie pochodzenie, to nie udało mi się nic więcej dowiedzieć na temat Mizuri. Ona również sobie niczego istotnego nie przypomniała, jednak zaczynała się coraz bardziej otwierać. Przejawiała więcej emocji i inicjatywy do działania. Dała mi nawet prezent w postaci katan po blondynie, w zamian za drzewko pomarańczy. Dodatkowo zaczęła ze mną trenować. Myślę, że mocno się wtedy do siebie zbliżyliśmy. Co prawda nie odważyłem się na wyznanie swoich uczuć i trudno mi było określić naszą relacje. Ale zdecydowanie była dla mnie kimś ważnym, szczególnie mocno to poczułem gdy zachorowała. Trawiła ją wysoka gorączka, która od kilku dni nie chciała spaść. Naprawdę byłem tym mocno przejęty. Nawet przybyła do nas babcia Josei, która nic nie mogła poradzić na jej zły stan. Obiecała, że postara się popytać wśród znajomych. Tak naprawdę tylko na nią mogłem liczyć, sam zaś niestety byłem bezsilny.
Czuwałem przy niej i robiłem wszystko co mogłem aby jej ulżyć. W pewnym momencie, poczułem na zewnątrz dwa silne źródła reiatsu. Zaniepokojony, od razu wyszedłem z szałasu aby zobaczyć kto przybył. Ujrzałem gargantę, w której stały dwie postacie: młody chłopak w stroju arrancara, jednak nigdzie nie było u niego widać maski, czy otworu w ciele oraz mężczyzna w okularach, o brązowych włosach i w stroju shinigami. Okazało się, że przysłał ich Aiba i mieli zabrać jego własność - Mizuri. Ta wypowiedź zupełnie wytrąciła mnie z równowagi. Ten skurwiel traktował innych jak zabawki i jeszcze mówił, że tylko on może im pomóc. Nie zwlekając, rzuciłem się na nich. Za daleko niestety nie dobiegłem, bo okularnik unieruchomił mnie przy pomocy bakudo. Musiałem się jak najszybciej uwolnić bo chłopak już szedł stronę szałasu po Mizuri. Miotałem się wściekle do momentu aż arrancar zatrzymał się w połowie drogi. Niewiele z tego rozumiałem, ale chyba chciał się ze mną sprawdzić. To dobrze, zyskałem trochę czasu, a gdy więzy mnie blokujące rozpadły się, uwolniłem shikai i pomknąłem w jego stronę. Tam jednak nie było już chłopaka, a stało olbrzymie, zamaskowane monstrum, z łańcuchem w klatce piersiowej zamiast dziury. Moje zanpakuto idealnie nadawało się do walki z takimi przeciwnikami. Ku mojej uciesze, już przy pierwszym cięciu odrąbałem mu nogę. Chciałem dalej go ćwiartować, ale ten wspierając się na swoich olbrzymich ramionach był nad wyraz ruchliwy i zwiększał między nami dystans, by w końcu wystrzelić cero. To jednak chybiło, a chwile później już znajdowałem się koło niego. Kolejny raz Kamagani zanurzyła się w jego ciele. Tym razem nie udało mi się niczego odrąbać. Natomiast przeciwnik złapał ręką moje zanpakuto, aby je unieruchomić, a drugą z całą mocą, rąbnął w mój bok. To było naprawdę solidne uderzenie, ale ja nie miałem zamiaru odpuścić. Trwaliśmy w takiej pozycji przez chwilę. Ja napierałem mocniej ostrzem, coraz głębiej zanurzając się w jego ciało, a on walił we mnie drugą ręką. To była walka na wyniszczenie, którą ja wygrywałem bo arrancar z każdą chwilą słabł. Pewnie zakończyłbym jego nędzny żywot gdyby nie wtrącił się ten okularnik. Kolejny raz użył bakudo, blokując tym moje ruchy - cholerna demoniczna magia! Znowu musiałem uporać się z tymi przeklętymi więzami. Przyglądałem się przy tym jak monstrum ponownie zmienia się chłopaka. Wyglądał jakby miał zaraz się przekręcić, ale brązowowłosy wcisnął mu coś do ust, co zapewne pozwoliło mu przetrwać. Szkoda, jednego pozbyłbym się raz na zawsze. Grunt, że wtedy był unieszkodliwiony i pozostał tylko jeden, z pewnością silniejszy. W międzyczasie zauważyłem, że kryształ Kamagani był już zapełniony energią w połowie. Znak Yin całkowicie zdominował Yang, a ostrze zaczęły pokrywać czarne płomienie. To był dobry prognostyk przed walką z okularnikiem. Byle tylko potrafić to wykorzystać. Gorzej, że mogłem nie mieć na to w ogóle szansy ponieważ nim zdążyłem się uwolnić, shinigami stał już przy mnie i recytował jakieś kolejne zaklęcie. Na moje szczęście do walki włączyła się Mizuri, która stojąc przed szałasem, ciężko dysząc, wystrzeliła w okularnika kido, zmuszające go do odwrotu. W taki sposób trwała walka dalej. Okularnik atakował zaklęciami z dystansu, a ja starałem się unikać i wychodzić z kontrą. Kiedy byłem łapany w bakudo, wtedy znowu interweniowała Mizuri, która również musiała przełamywać zaklęcia na nią rzucone. Niestety wraz z kolejnymi obrażeniami, coraz bardziej słabłem, a shinigami zdobywał nad nami coraz większą przewagę… Natomiast kryształ zanpakuto napełnił się całkowicie, a w głowie usłyszałem głos Kamagani, który po chwili został przerwany przez szkarłatnego. Przez niego nie mogłem usłyszeć jej słów. On zaproponował kolejny układ, który z nim negocjowałem. W innych okolicznościach pewnie bym od razu go odrzucił, ale tutaj chodziło o Mizuri. Dlatego przystałem na jego propozycję. Zdradził mi komendę na uwolnienie tej zgromadzonej energii, a ponadto wzmocnił moje ciało. Dzięki tej sile i wskazówkom zbliżyłem się do okularnika i wypowiedziałem słowa: Hokori no Taika. Wtedy pożoga czarnych płomieni otoczyła brązowowłosego. Muszę przyznać, że byłem dumny z tego co udało mi się wyzwolić. To jednak było niewystarczające, aby się go pozbyć. Gdy płomienie zniknęły, w kraterze stał nagi shinigami. Nie miał widocznych obrażeń po tym ataku, ale widać było na jego twarzy grymas bólu. Nie mogę ukryć, że czułem wtedy ogromną satysfakcję i cieszyłem się, że to nie koniec walki, ponieważ czułem się w obecnym stanie wyśmienicie. Prawdziwa walka miała się właśnie rozpocząć, gdy okularnik uwolnił swoje zanpakuto. Ruszyłem ponownie do szarży, unikając kolejnych rzuconych zaklęć. Wtedy znowu do walki włączyła się Mizuri, która celnie trafiła shinigami za pomocą cero. Atak zrobił na nim spore wrażenie i wyglądał jakby praktycznie osiągnął już swój limit. To była moja szansa, naprawdę mogliśmy to wygrać. Mknąłem aby go wykończyć, gdy ten nagle użył kolejnego zaklęcia, które mnie oślepiło. Następnie usłyszałem krzyk Mizuri. Biegłem na oślep, ale napotkałem kolejną barierę. Wszystko trwało dosłownie chwilę. Ostrość widzenia powoli wracała, zauważyłem otwierającą się gargantę, a w niej jakąś postać, która na koniec zdradziła mi swe imię – Ukyo Kuroki. Po czym czarne przejście się zamknęło, a wraz z nią zniknęło reiatsu shinigami, a co gorsza Mizuri. Nic nie mogłem zrobić, nawet z mocą szkarłatnego nie byłem w stanie wygrać, co oczywiście musiał mi wypomnieć... Poprzysiągłem zemstę… Aczkolwiek rozpacz była wtedy silniejsza. Padłem na kolana i bezradnie zacząłem płakać. Drwiący glos nie milkł, przypominał jedynie o umowie i uprzedzał, że pewnego dnia odbierze zapłatę. W tamtej chwili było to dla mnie bez znaczenia. Gdy szkarłatny zamilkł, wraz z nim odpłynęła ode mnie jego energia. Trudy walki uderzyły z całą mocą, a ja upadłem na śnieg i straciłem przytomność…
Nowy nauczyciel- Spoiler:
Miałem dziwny sen. Była ciemność i słyszałem rozmowę dwójki dzieci, chłopczyka i dziewczynki. Nie wiedziałem kim były. Teraz wiem, że każde z nich reprezentowało inny symbol mojego zanpakuto Yin i Yang. Rozmawiały o mnie, a co ważniejsze o bestii, którą reprezentował szkarłatny. To mogło oznaczać tylko kłopoty. Ale wtedy o tym nie myślałem, dalej drążyła mnie rozpacz po stracie Mizuri…
Obudziłem się w sklepiku babki Josei, która opatrzyła moje rany. Podobno sprowadził mnie tam ten karzeł, więc powinienem był mu za to podziękować, jednak nigdy tego nie zrobiłem. Staruszka próbowała wyciągnąć ze mnie informacje i dowiedzieć się co się stało. Ja natomiast nie chciałem jej w to mieszać, uznałem że to zbyt niebezpieczne. Poprosiłem ją jedynie o pomoc w znalezieniu kogoś, kto mógłby mnie szkolić, musiałem koniecznie wzrosnąć w siłę. Zaproponowała mi dwie osoby: emerytowanego shinigami, który stronił od kogokolwiek i mieszkał w dziczy oraz łowcę, shinigami który zdezerterował z Gotei XIII, podobno piekielnie zdolnego. Miałem wtedy dylemat kogo wybrać. Po opisie wydawało mi się, że byłbym w stanie dogadać się z jednym i drugim. Postawiłem jednak na łowcę. Josei obiecała zaaranżować spotkanie ale podkreśliła, że nie może mi nic obiecać.
Jako, że byłem przywiązany do łóżka, udałem się do mojego wewnętrznego świata. Tam czekało na mnie moje zanpakuto. Miała do mnie pretensje o to, że dałem się ponieść rozpaczy oraz o to, że godząc się na pakt ze szkarłatnym, uwolniłem go z więzów. Wiedziałem, że nawaliłem i nie miałem nic na swoją obronę. Prosiłem ją aby obdarzyła mnie siłą, abym nigdy więcej nie musiał przechodzić przez coś takiego. To powiedziała mi, że muszę poznać jej drugie oblicze. Moc pochodzącą od światła, gdyż mrok był mi bardzo dobrze znany… Wyjaśniła, że światło pochodzi od nadziei, wiary bądź miłości, a także to że te uczucia mogą mi towarzyszyć w czasie walki będąc potężną mocą. Jeśli chciałem w pełni panować nad mocą Kamagani, musiałem również poznać aspekt światła. Wtedy pojawił się szkarłatny. Twierdził, że nie będę w stanie zapanować nad światłem, gdyż wszystkie te uczucia, które wymieniła Kamagani, są mi obce. Po części miał racje, ale chciałem to zmienić. Chciałem abyśmy wszyscy, to znaczy ja, Kamagani oraz szkarłatny stanowili jedno, byśmy współpracowali. On jednak nie miał zamiaru się na to godzić. Chciał zagarnąć wszystko i jedynym argumentem, który do niego przemawiał była siła. Wtedy szkarłatny zmienił swoją postać. Przede mną stanął mój klon, tyle że jego ubiór oraz włosy były białego koloru, natomiast oczy miały barwę jadowitej żółci. Rzucił mi wyzwanie, które musiałem podjąć, mimo że naprawdę nie chciałem z nim walczyć. Wtedy zaczęła się moja prawdziwa przemiana wewnętrzna, która pozwoliła mi w przyszłości na czerpanie mocy światła. Rozpoczęła się walka, w której od samego początku czułem dominację fizyczną białego Tanaki. Zwykle mierząc się z takim przeciwnikiem, ogarnąłby mnie szał bitewny, ale tym razem było inaczej. Walka nie sprawiała mi takiej frajdy… Coraz bardziej byłem spychany do defensywy i otrzymywałem kolejne rany, ale jakoś i mi udało się zadać jakieś obrażenia. Mój klon uwolnił shikai, ja uczyniłem to samo - walka przeszła na kolejny poziom. Tutaj sytuacja również nie uległa zmianie, dalej byłem słabszy. Kryształ Kamagani, którą dzierżył przeciwnik, szybko zapełniał się energią. Nie poddawałem się jednak i wierzyłem w zwycięstwo. Ufałem Kamagani i wiedziałem, że współpracując możemy osiągnąć znacznie więcej, niż mój biały odpowiednik, który traktował ją jedynie jak narzędzie. Mój zabójca przypomniał mi nasze pierwsze spotkanie i poradziła bym skorzystał z mocy wewnętrznego świata. Gdy się skupiłem, byłem w stanie przywołać płatki sakury, które otoczyły białego klona. Ten jednak wykorzystał czarne płomienie i strawił różowe kwiecie. Przypłacił jednak za to wysoką cenę, wykorzystał całą energię zgromadzoną w shikai. Chwilę później jego sylwetka stała się mniej wyraźna, podobnie jak Novembree w przeszłości. To oznaczało, że kończył mu się czas. Zaatakował z całą mocą. Mimo, że wkładał w to olbrzymi wysiłek, ja nie odczuwałem zupełnie ciężaru tych ciosów, a wszystko to dzięki przeźroczystej sferze, która uformowała się przede mną i karmiła się energią kryształu Kamagani – to była moc światła. W końcu czas białego Tanaki upłynął. Powrócił do swej szkarłatnej postaci i rozpadł się na miliony kawałków. Szczęśliwie przetrwałem to natarcie, a co ważniejsze, udało mi się poznać i wykorzystać drugi aspekt mocy mojego zanpakuto. Mimo zupełnie innej natury, była to równie potężna siła. Czekała mnie jednak jeszcze daleka droga do pełnego opanowania aspektu Yang… Wyczerpany, padłem na ziemię i straciłem świadomość.
Gdy się ocknąłem do pokoju wpadał blask księżyca. Mimo zakazów Josei, nie mogłem dłużej uleżeć i potrzebowałem się przewietrzyć. Nie zwracając uwagi na zimową scenerię, wyszedłem przez okno tak jak byłem ubrany. Od razu poczułem dreszcze przez przenikliwe zimno. Było to w pewien sposób pobudzające i odświeżające, dlatego wybrałem się na krótki spacer. Po drodze spotkałem karła i zamieniliśmy kilka zdań. Okazało się, że Josei udało się umówić spotkanie z tym kolesiem, szybciej niż się spodziewałem ale to dobrze. Chodziłem zamyślony po lesie jeszcze jakiś czas, a nim się spostrzegłem okazało się, że już zaczynało świtać. Przez to moje zniknięcie zostało zauważone i gdy wróciłem, musiałem wysłuchać małego suszenia głowy jak jakiś niesforny wnuczek zrugany przez swoją babcię. Było to w pewien sposób naprawdę miłe. Przy okazji Josei potwierdziła informacje karła i spotkanie z potencjalnym nauczycielem miało się odbyć koło południa, więc było jeszcze kilka godzin. Przez ten czas odpoczywałem, zjadłem śniadanie i wypiłem jeszcze kilka ziółek leczniczych. Czułem się naprawdę nieźle zważywszy na to, w jakim byłem niedawno stanie. Josei bardzo sprawnie mnie „poskładała”. Byłem jej bardzo wdzięczny za pomoc i chyba zaczynałem z nią mieć coraz bliższe relacje.
Południe szybko nadeszło i zszedłem do pomieszczenia sąsiadującego bezpośrednio ze sklepikiem. Czekała tam na mnie Josei oraz mężczyzna o czerwonych włosach i niebieskich oczach. Kobieta po przedstawieniu nas sobie, wyszła z pomieszczenia. Wyglądała na nieco zaniepokojoną, więc sprawa chyba faktycznie nie była prosta. Taro Murasaki nie lubił owijać w bawełnę i od razu przeszedł do konkretów. Negocjacje nie były proste, czerwono włosy nie chciał niczego co mogłem zaproponować. Koniec końców stanęło na tym, że się zmierzymy i jeżeli go zainteresuje to zostanie moim nauczycielem. Była to moja ostatnia szansa, więc nie chciałem jej zmarnować. Karzeł przeniósł nas w jakieś ustronne miejsce, gdzie mogliśmy bez zahamowań przeprowadzić test. Już przy pierwszym ataku uświadomiłem sobie jak wielka dzieli nas przepaść w umiejętnościach. Taro był ode mnie lepszy pod każdym względem. Nie zmieniło się to nawet wtedy, gdy uwolniłem swoje shikai. Bezwzględnie karcił mnie za moje błędy i zadawał kolejne rany. Wyglądał na znudzonego i chciał skończyć test twierdząc, że dalej nie ma sensu tego ciągnąć. Ja nie mogłem tak łatwo odpuścić i chciałem kontynuować. Wtedy z Taro wystrzelił słup czerwonej energii, a presja reiatsu zwaliła mnie z nóg. Byłem znokautowany i wtedy wydarzyło się coś zaskakującego. Poczułem jakąś gulę w gardle, która zaraz wypłynęła na zewnątrz. Jakaś dziwna, biała substancja zalała połowę mojej twarzy. Przestałem czuć zmęczenie czy ból, co mogło wydawać się dobre, ale przy tym przestałem czuć w ogóle swoje ciało! Mój organizm zaczął się poruszać wbrew mojej woli, straciłem nad nim zupełnie kontrolę. Usłyszałem śmiech… Władzę teraz przejął biały Tanaka… Mogłem się tylko przyglądać jak podnosi Kamagani i w zaledwie dwóch ciosach nokautuje Taro. To było naprawdę deprymujące biorąc pod uwagę jaki byłem bezradny w walce ze strażnikiem. Czułem jak wola szkarłatnego coraz bardziej mnie dusi i spycha w głąb świadomości. Wyglądało na to, że chyba zaraz faktycznie stracę wszystko… Wtedy przypomniałem sobie po co to wszystko. Miałem uratować Mizuri, zemścić się na Aibie. Moja wola nabrała mocy i dawałem radę powstrzymać jej nacisk. W międzyczasie, na zewnątrz dalej trwała walka mojego ciała z Taro. Okazało się, że strażnik jednak tak łatwo nie zostanie pokonany. Tak jak wtedy inner wykorzystał moment kiedy byłem osłabiony i przejął kontrolę, tak samo ja chciałem uczynić. Długo nie musiałem czekać i udało mi się odzyskać władzę nad ręką. Od razu sięgnąłem nią do maski, która teraz zasłaniała moją twarz. Z całych sił próbowałem ją zerwać, w końcu uległa i pękła.
Nie wiem ile czasu byłem nieprzytomny, ale gdy się obudziłem byłem oparty o drzewo. Gdy Taro zauważył, że już nie śpię uśmiechnął się. To był chyba dobry prognostyk, zainteresowałem go sobą i stwierdził, że może mnie trenować. Miał jednak kilka warunków, które od razu mi wyłożył. Miałem bez szemrania wykonywać każde jego polecenie. Ponadto chciał abym był z nim całkowicie szczery. Przystałem na te warunki, bo nic innego mi nie pozostało. Szybko zaczął korzystać z tego drugiego bo zalał mnie gradem pytań. Dopytywał dużo o innera. Miałem wręcz wrażenie, że był nim aż za mocno zainteresowany… Pytał czy mam podejrzenia jak się we mnie znalazł. Gdy odpowiadałem na nie, musiałem wspomnieć o Aibie i mojej „przygodzie” w Hueco Mundo. Ten wydawał się mocno zaskoczony tym, że spotkałem eks-kapitana bo tak naprawdę powinien być uwięziony w miejscu zwanym Gniazdem Larw. Oczywiście dopytywał jak się dostałem do ojczyzny pustych i jak się wydostałem. Musiałem ostrożnie dobierać słowa bo nie chciałem zdradzać szczegółów na temat Bell czy Iliosa. Na szczęście udało się dotrwać do końca „przesłuchania”. Finalnym pytaniem był powód, dlaczego chce żeby mnie trenował. Gdy dowiedział się, że chce się zemścić na Aibie to stwierdził, że jest to bardzo dobry powód. Ale w sumie czego mogłem innego się spodziewać? Josei wcześniej wspominała, że Taro w przeszłości za bardzo garnął się do zemsty i dlatego miał problemy z przełożonymi w Gotei. Zdezerterował nim go zamknęli , po czym został strażnikiem. W każdym razie moje odpowiedzi go usatysfakcjonowały i w ten sposób zyskałem nowego nauczyciela. Wróciliśmy do sklepiku Josei, gdzie Taro powiedział, że przyjdzie po mnie za trzy dni. Przez ten czas Josei znowu mnie poskładała do tego stopnia, że byłem zdolny do treningu. Naprawdę niesamowita kobieta, z pewnością będę musiał kiedyś spłacić u niej tej dług.
Taro przyszedł dokładnie po trzech dniach. Po krótkim pożegnaniu z babcią, ruszyliśmy ku mojej nowej codzienności. Strażnik od razu na początku podzielił się ze mną opinią na temat moich umiejętności. Pochwalił mnie za wytrzymałość czy za posługiwanie się kataną. Zaraz jednak zjechał mnie od góry do dołu za resztę umiejętności. Dlatego stwierdził, że trzeba będzie mocno skupić się na Hakudzie, Hoho czy Kido. W związku z tym mój dzień wyglądał teraz w ten sposób, że z rana wykonywałem ćwiczenia zlecone przez Taro. Potem był sparing w walce wręcz, a następnie mieczem. Kolejnym punktem były krótkie lekcje z kido. Wszystko to odbywało się jakoś do południa, gdzie później był obiad, chwila odpoczynku, a następnie pod wieczór znowu taki sam zestaw zajęć. Także niewiele było czasu na leniuchowanie i było dość ciężko. Ale to nie było nic nowego. Z tych wszystkich zajęć najbardziej mi się podobała walka wręcz, gdyż wcześniej wiele nie miałem z nią do czynienia i była to pewna nowość. Kido też było czymś nowym, ale już nie podchodziłem do niego z tak wielkim entuzjazmem… Moje uprzedzenie do demonicznej magii, którą „wpoił” mi Novembree dalej było we mnie mocno zakorzenione. Z upływem czasu jednak zaczynałem się powoli do kido przekonywać i nie reagowałem tak alergicznie, gdy miałem się go uczyć. Taro dał mi nawet książkę z zaklęciami, którą studiowałem w wolnych chwilach, zwykle gdy wyruszał na misje. Nigdy mnie nie zabierał ze sobą, gdyż twierdził, że pracuje sam. Mnie również wysłał na kilka misji, ale długo to nie trwało. Wszystko z powodu szkarłatnego. Ten był coraz silniejszy przez co częściej i śmielej przejmował nade mną kontrolę. To było bardzo frustrujące, ponieważ w żaden sposób nie mogłem sobie z tym poradzić. Taro również nie miał żadnej recepty na ten problem. Najgorsze było jednak to, że nawet jeśli tak otwarcie już nie przejmował kontroli nad moim ciałem, to dręczył mnie w snach zsyłając na mnie koszmary. Utrudniał również moje wizyty w wewnętrznym świecie. Gdy już się tam znajdowałem to widziałem, że Aleja Sakury coraz bardziej się zmienia. Na korach drzew pojawiała się jakaś szkarłatna, pulsująca narośl, która z każdą moją wizytą coraz bardziej postępowała. Potem zaczęła gnić trawa i nawet nie mogłem skontaktować się z Kamagani. Mój wewnętrzny świat powoli umierał… Doszło nawet do tego, że gdy po licznych próbach udało mi się w końcu wejść do Alei Sakury to zaraz zostałem z niej wyrzucone słysząc, że to jego świat… Tak minęło pól roku. Niby fizycznie udało mi się nieco wzmocnić i mogłoby to napawać optymizmem, ale inner osaczał mnie coraz bardziej i przejmował wszystko co było mi drogie – mój świat, Kamagani, czy nawet walki… Ponadto nie nawiązałem również żadnej bliższej relacji z Taro. Ograniczała się ona faktycznie jedynie do poziomu nauczyciel – uczeń. Czerwono włosy utrzymywał dystans, a ja również nie należałem do osób, które miałyby w tej kwestii przełamywać lody. Taro był zainteresowany jedynie moim innerem. Przez ten czas o nic innego nie pytał. Pewnego dnia stwierdził, że może uda mu się znaleźć rozwiązanie na problem z natarczywym innerem.
Ten dzień w końcu nadszedł. Taro wrócił do ich domku przynosząc ze sobą jakiś duży worek. Ponadto powiedział, że poznał osobę, która rozwiąże mój problem. W tym momencie pojawił się Novembree… Nie ukrywam, że zaskoczył mnie jego widok. Po tym jak mnie zostawił i jak go pokonałem we własnej głowie, myślałem że już nasze drogi się nie skrzyżują. Ten jednak wrócił i oferował ponownie swoją pomoc. Szczerze nie bardzo mi się to podobało, tym bardziej gdy przyznał, że incydent z Maguerrą był ukartowany. Twierdził, że gdyby nie wtrącił się wtedy Ilios z towarzyszami to władałbym mocą wewnętrznego holowa. Jakoś trudno mi było w to uwierzyć. Gdyby nie rogaty, to najpewniej przegrałbym tamto starcie i wygrałby szkarłatny…. Novembree również rozwiał moje wątpliwości na temat pochodzenia mojego wewnętrznego hollowa. Jak się okazało, znalazł się we mnie za sprawą Aiby. Podobno arrancarowi wpadła w ręce lista pewnych osób, które brały udział w jego eksperymencie, wśród nich było moje imię oraz mojej matki… Ten bydlak mieszał w moim życiu nim jeszcze przyszedłem na ten świat… Moja niechęć do kapitana jeszcze bardziej wzrosła, co wykorzystał arrancar. Powiedział, że jego nowy pan jest zainteresowany moją pomocą, i że również pragnie śmierci Aiby aby dorwać się do jego laboratorium. Dla mnie była to idealna oferta, nawet jeśli wypływała z ust Novembrre. Pozostało mi jedynie się zgodzić. Z resztą nie miałem wyjścia, bo co innego mogłem wtedy zrobić? Tylko kwestią czasu było aż inner przejmie władze nad moim ciałem. Ponadto możliwość zabicia kapitana z pewnością szybko się nie powtórzy. Postawiłem jednak jeden warunek. Po zabiciu Aiby i rozwiązaniu mojego problemu z innerem nasza współpraca się kończy. Arrancar przystał na to i przeszliśmy do konkretów. Novembree przedstawił nam czego od nas oczekuje. Jego pan planował inwazję na Torre de Mezcla. Chciał przeprowadzić szybki, zaskakujący atak i byłem mu potrzebny po to, żeby ich wprowadzić do siedziby Aiby. Miałem otrzymać urządzenie, które pozwoli im się tam natychmiast dostać. Audiencję u Aiby natomiast miała zapewnić zawartość worka, którą przyniósł Taro. Była nią drobna dziewczyna w stroju akademii shinigami o imieniu Mai. Novembrre wyjaśnił, że jest córką kapitana i dzięki niej strażnik wieży powinien ich przepuścić. Arrancar twierdził, że Aibie zależy na dziewczynie, w co w sumie trudno mi było uwierzyć. No ale skoro takie informacje zdobył, to może było to prawdą. Plan wyglądał zrozumiale i gdy uzgodniliśmy pozostałe szczegóły to arrancar zabrał się do Hueco Mundo. Wcześniej jednak zostawił mi fiolkę z zieloną substancją – jadem Maguerry, który powinien doraźnie powstrzymać innera do czasu, aż nie zajmą się nim konkretniej, a to miało nastąpić po inwazji, którą planowano już na kolejny dzień. Gdy byliśmy sami zapytałem Taro, co ona z tego ma. On nie miał w tej inwazji żadnego interesu, więc musiał się umówić na jakąś inna zapłatę. Nie chciał jednak zdradzić szczegółów umowy jaką zawarł, a ja nie miałem zamiaru naciskać. Taro musiał na chwilę wyjść zostawiając mnie z dziewczyną. Studiowałem przez ten czas książkę, dopóki Mai się nie przebudziła. Zaraz zaczęła zadawać pytania o to kim jestem, czy też po co jest nam potrzebna. Nie miałem zamiaru odpowiadać. Dopiero po dłuższej chwili zamilkła, gdy zdała sobie sprawę, że nie uzyska ode mnie żadnych informacji. Na szczęście nie robiła niczego upierdliwego jak na przykład ucieczka. Po jakiejś godzinie wrócił Taro. Był u Josei i wyglądało na to, że zrobił u niej małe zakupy. Zapewne chciał mieć odpowiednie zaopatrzenie na jutrzejszą misję. W końcu nadeszła pora na przetestowanie tego specyfiku od Novembree. Wypiłem zieloną zawartość fiolki i poza lekkim uczuciem senności nic więcej się nie wydarzyło. W sumie nie wiedziałem czego się spodziewać, ale myślałem, że wydarzy się coś więcej. Razem z Taro postanowiliśmy przetestować działanie tego jadu. W czasie krótkiego sparingu nie czułem żadnej obecności innera, którego głos zwykle już słyszałem na samym początku walki. Wyglądało, że to naprawdę działało i tej nocy pierwszy raz od dawna nie będę mieć koszmarów. Ale to nie był jeszcze koniec wrażeń na ten dzień. Mai wyszła na zewnątrz i zapytała gdzie jej asauchi i chciała je odzyskać. Miałem je od samego początku i czekałem na odpowiedź Taro, co z nim zrobić. Ten powiedział, że je odzyska gdy spełni swoje zadanie. Ta smarkula jednak nie miała zamiaru tak długo czekać. Rzuciła w nas brązowe nasiona. Po chwili zamieniły się w pnącza, które nas skrepowały. Był to jeden z asortymentów Josei, które pewnie Taro dzisiaj kupił. Ta je wykradła i wykorzystała przeciwko nas. Zabrała swoje asauchi i dała nogę. Strażnik szybko się uwolnił, mnie zajęło to trochę więcej czasu. Zaraz potem ruszyłem również w pościg. W pewnym momencie poczułem wzburzone w oddali reiatsu, ale nie byłem w stanie określić do kogo należało. Pobiegłem w tamtym kierunku, a na miejscu czekała na mnie gęsta mgła, która zupełnie wyłączyła mój zmysł reiar. Nie bardzo wiedziałem co zrobić. Cholera, czyżby ta smarkula miała nam uciec? Na szczęście nie musiałem długo się martwić, gdyż usłyszałem krzyk, a wraz z nim mgła zaczęła się nagle cofać. Zauważyłem Taro, który pod pachą trzymał Mai. Jak mi powiedział, cudem znalazł dziewczynę w tej mgle. Chwilę ponarzekaliśmy na Novembree, że nie powiedział nam wszystkiego o tej dziewczynie, jak choćby o tym, że potrafi wyzwolić shikai. Mało brakowało, a stracilibyśmy przepustkę do Torre de Mezcla.
Reszta wieczoru minęła już bez kłopotów. Mai dostała jakiś środek usypiający i też więcej nie sprawiała już problemów. Pozostały czas wykorzystaliśmy na medytacji. Tym razem bez problemu udało mi się dostać do wewnętrznego świata, co również potwierdzało działanie specyfiku. Niestety widok jaki tam zastałem nie napawał optymizmem. Powietrze było duszne i wilgotne, a większość drzew pozbawiona była liści. To był naprawdę przykry widok. Po Kamagani również nie było żadnego śladu. Miałem nadzieję, że już niedługo to miejsce się odrodzi i wróci do poprzedniego stanu. Tego wieczoru zastanawiałem się również nad jutrzejszym dniem oraz o tym co się może wydarzyć. Miałem sprowadzić wrogów do domu Bell i Iliosa. Trochę źle się z tym czułem, ale naprawdę nie miałem innego wyjścia. W końcu udało mi się zasnąć. Obudziłem się dość wcześnie, ale w samą porą bo po chwili usłyszałem kroki i głos Novembree. Pytał czy Mai sprawiała kłopoty, Taro zaprzeczył. W sumie nie ma się co dziwić, trochę byłaby to kompromitacja, gdyby przyznał, że prawie nas ta smarkula wykiwała. Zaraz wstałem i wyszedłem na zewnątrz. Po chwili arrancar wygłosił jakąś gadkę motywacyjną i otworzył gargantę. Weszliśmy do środka. Czy uda się odzyskać Mizuri? Czy moje problemy zostaną rozwiązane, czy może jeszcze bardziej się popieprzy? Niebawem miałem się już o tym przekonać.
221/270 PZ 2271/2484 PR Kryształ 6/10 | |
| | | Yuzuru Tanaka
Mistrz Gry : IMPERATOR
Karta Postaci Punkty Życia: (0/500) Punkty Reiatsu: (0/3906)
| Temat: Re: Yuzuru Tanaka - Moja historia 2021-07-11, 21:10 | |
| Inwazja- Spoiler:
Moje stopy ponownie dotknęły białego piasku Hueco Mundo. Na miejscu czekał na nas arrancar o imieniu Victor, przed którym Novembree od razu uklęknął. Wyglądało na to, że to ten jego przełożony. Niebieskie włosy, złote oczy, niezbyt spektakularna sylwetka. Nie wyglądał na jakiegoś mocarza, ale jak to mówią pozory mylą. Na miejscu było jeszcze dwóch innych arrancarów, z czego jeden wyglądał na podwładnego tego drugiego. Ten drugi nazywał się Atso i od razu mi się nie spodobał. Miał rozbiegane spojrzenie i patrzył na mnie z zainteresowaniem. Tak samo czułem się gdy pierwszy raz spotkałem się z Aibą. Czyżby to był ten sam tym człowieka, szalonego naukowca? Victor opowiedział legendę o powstaniu Las Noches i Torre de Mezcla. Nawet ciekawa historia, chociaż Atso od razu stwierdził, że to bajka. Szybko jednak przeszliśmy do naglących rzeczy. Wręczyli mi jakąś czarną kulę, którą miałem rozbić na miejscu, co miało im umożliwić inwazję. Na szczęście nie było to jakieś skomplikowane, więc powinienem sobie z tym poradzić. Oczywiście nie mogło się wtedy odbyć bez pokazu siły. Victor dosłownie wcisnął mnie, jak i Taro w ziemię samym swoim reiatsu. Był naprawdę potężny i dał nam ostrzeżenie żebyśmy go nie zawiedli… Ruszyliśmy w stronę wieży widniejącej na horyzoncie.
Dotarcie do niej zajęło nam co najmniej godzinę, a na miejscu zgodnie z oczekiwaniami, stał arrancar, który pilnował wrót. Początkowo rozmowa była przyjemna, jednak gdy zdradziłem cel naszej wizyty już tak nie było. Nie chciał wpuścić nas do środka. Zmienił jednak zdanie, po tym jak skontaktował się z kapitanem gdy dowiedział się, że Mai to córka Aiby. Nie opuścił jednak posterunku i za przewodnika dał nam jedno z tych lewitujących oczek, które widziałem poprzednim razem. Ruszyliśmy w głąb Torre de Mezcla. W międzyczasie obudziła się Mai, która zdezorientowana zaczęła panikować. Gdy jednak dowiedziała się, że prowadzimy ją na spotkanie z ojcem, straciła zupełnie energię i zrobiła się apatyczna. Zdradziła tylko, że nienawidzi Aiby. Wiedziałem że nie kłamała. Teoretycznie powinienem wtedy łączyć się z nią w tym uczuciu, ale miałem gdzieś co ona czuje. Była dla mnie tylko środkiem, który miał mi pomóc zrealizować swój cel – odzyskać Mizuri i zemścić się na Aibie. Naprawdę był wtedy ze mnie kawał drania i jeszcze długo to się nie zmieniło, czego dowiecie się z dalszej historii. Ale wracając do Torre de Mezcla. Dla mnie było to już znane miejsce i nie rozglądałem się zbytnio, w odróżnieniu od Taro, który był zdumiony tym co widzi. Po drodze wyszedł do nas jakiś nastolatek. Początkowo go nie poznałem, ale towarzyszył on Aibie podczas mojej wcześniejszej wizyty, tylko że wtedy był ledwo chłopcem o imieniu Basil… Widać kapitan nie próżnował i dalej kontynuował swoje eksperymenty, bo niemożliwe było aby naturalnie tak szybko urósł. W każdym razie poprowadził nas wprost do Aiby.
Czekał na nas w swoim gabinecie i powitał tym swoim miłym tonem. Gdy tylko zobaczyłem go i Urokiego, momentalnie się we mnie zagotowało. Od razu przeszedłem do rzeczy i kazałem mu sprowadzić Mizuri, bo czułem że mogłem stracić panowanie, jeśli ta rozmowa będzie zbytnio się przeciągać. O dziwo nie oponował. Kazał Basilowi ją sprowadzić, co ten pospieszenie wykonał. Zniknął w jakimś tajemnym pokoju, którego drzwi pojawiły się w znikąd i po chwili wrócił z dziewczyną. Wyglądała nieco inaczej - miała obcięte włosy, ale wydawała się zupełnie zdrowa. Cieszyłem się na ten widok, można powiedzieć, że odetchnąłem z ulgą widząc ją całą. To nastąpiło nagle, cios prosto w serce. Nie poznała mnie… Przedstawiła się jako Mizuki Shihouin. Co gorsza, wydawało się że Aiba jest dla niej ważny… Ten bydlak zrobił jej pranie mózgu… Zabił moją Mizuri z dolinki, po której została jedynie skorupa o jej wyglądzie… Co gorsza, Mai twierdziła, że kapitan nie jest jej ojcem. Ten poniekąd potwierdził jej słowa, mówiąc że jego ciało posiada wspomnienia eks kapitana. Wszystko zaczęło się sypać, mój nadrzędny cel przepadł. Została mi jedynie zemsta… Rozbiłem czarną kulę, a ta w suficie utworzyła małą gargantę. Inwazja właśnie się rozpoczęła…
Najpierw z czarnej paszczy wyleciało mnóstwo piasku, a zaraz z niego wystrzelił oszczep, który trafił Aibę. Potem zaczęli wychodzić arrancarzy z Victorem na czele. Zaraz miało się tam rozpętać piekło, więc wraz z Taro usunęliśmy się na bok aby nie zostać wciągniętym w wir walki, w końcu nasze zadanie wykonaliśmy i pozostało nam czekać na zapłatę. Do rozlewu krwi jeszcze jednak wtedy nie doszło, gdyż do pokoju zaczął się dostawać jakiś żółty dym, który spowodował niemałe zamieszanie, a przy tym sprawił że czułem się osłabiony. Na taką ewentualność najeźdźcy byli jednak przygotowani, jeden z podwładnych Atso, niczym odkurzacz wessał w siebie ten osłabiający gaz, a gdy już mogliśmy spokojnie oddychać, okazało się że po Aibie i jego ludziach nie było śladu, tak samo jak po Mai. Ktoś w tym zamieszaniu obezwładnił Taro i odebrał mu dziewczynę. Ale to w sumie było już bez znaczenia, swoją rolę już spełniła. Victor nie miał zamiaru marnować czasu, rozwalił ścianę i wraz ze swoją świtą ruszyli do boju. Został jedynie jeden z ludzi Atso, który miał nas przypilnować aż inwazja się nie skończy. Szybko dotarły do nas odgłosy bitwy i czuliśmy szalejące reiatsu walczących. Z trudem powstrzymywałem moją barbarzyńską naturę aby nie rzucić się do walki. Było ciężko, ale jakoś się trzymałem.
W międzyczasie podwładny Atso, mówił, że jego przełożony wiele ode mnie oczekuje. Nie podobały mi się te słowa. W końcu zawierałem jednorazową umowę z Victorem. Ja wprowadzę go do wieży, a on pozbędzie się mojego problemu. Wtedy zapaliła się pierwsza ostrzegawcza lampka. Może wcale nie będzie to wszystkie takie proste… No ale wtedy było już za późno na zmianę decyzji i trzeba było się z tym pogodzić. Czekaliśmy w ciszy na rozwój wydarzeń, gdy nagle do pomieszczenia przyszedł kolejny jasnowłosy arrancar. Od razu zaczął się rządzić i chciał wydawać nam rozkazy. Paplał coś o przyrzeczeniu Victora, o tym że jest nowym panem wieży. Wyglądało na to, że miał również z trzecim espadą umowę i czekał na jej realizację. Wnioskując po jego zachowaniu, jak i jego podwładnych, można było przypuszczać że również należy do espady. W każdym razie, nie mieliśmy zamiaru słuchać jego poleceń. Chyba się z tym pogodził, aczkolwiek był kłębkiem nerwów i cały czas chodził po pokoju, do momentu aż nie przybył kolejny arrancar, który zrelacjonował przebieg walk. Z jego słów wynikało, że póki co, Torre de Mezcla, dzielnie stawia opór, a nawet przełamuje siły przeciwników tam gdzie walczy oddział Iliosa. Wyglądało na to, że była duża szansa na spotkanie tego demona. Żałowałem, że w takich okolicznościach, ale niestety takie życie.
W pewnym momencie poczułem nagłe szarpnięcie do tyłu i coś wciągnęło mnie do miejsca, gdzie panował wszechogarniający mrok. Czułem się jakbym dryfował w jakimś zbiorniku wodnym. Dopiero po krótkiej chwili łupnąłem w ziemię, a gdy otworzyłem oczy, ujrzałem jasne pomieszczenie i usłyszałem hałas krzątających się osób. Nim zdążyłem zarejestrować więcej, zobaczyłem nad sobą twarz Mizuki, która poderwała mnie na nogi. Patrzyła na mnie ze wściekłością, ale w sumie nie było to dziwne, patrząc na wydarzenia jakie miały miejsce. Uspokoił ją natomiast Aiba, który dalej mówił tym swoim miłym tonem. Rozejrzałem się nieco i zauważyłem masę hollowów, którzy prędko przenosili przeróżne rzeczy. Nie uszły mojej uwadze różnej wielkości tuby, wypełnione cieczą z nieznaną zawartością. Chyba byłem w jego laboratorium, które było w trakcie ewakuacji. Byłem naprawdę w niekorzystnej sytuacji. Sam, przeciwko tylu przeciwnikom, nie miałbym żadnych szans, dlatego tylko biernie się przyglądałem. Tym bardziej, że nie wyglądało na to aby ktoś miał mnie zaraz zaatakować, co było naprawdę dziwne… Aiba za to przepraszał mnie za swoje zachowanie podczas naszego pierwszego spotkania i oferował swoją pomoc. Koleś miał naprawdę tupet, jeśli uważał że przystanę na jego propozycję po tym wszystkim co zrobił. Nie miałem zamiaru ulec jego słowom, aczkolwiek nie mogę zaprzeczyć, że jego słowa na temat Victora i Atso tylko podsyciły moje wcześniejsze obawy. Nawet jeśli tak miało być, to z pewnością nie miałem zamiaru współpracować z Aibą… Niespodziewanie usłyszałem podziękowania Mizuki, która wyraziła wdzięczność za to, że zająłem się nią w przeszłości. Było to zaskakujące, ale nie miało większego znaczenia… W końcu teraz była kimś zupełnie innym…
Pod sufitem pojawiła się kolejna czarna garganta, a z niej znowu wyszedł Victor ze swoimi ludźmi. Ponownie miało dojść do jego starcia z Aibą. Tym razem, nie było żadnego dymu, ani niespodziewanego zniknięcia. Wszystko miało się rozstrzygnąć w bezpośrednim starciu. A ja, znowu tylko biernie się przyglądałem z boku, aczkolwiek było to coraz trudniejsze, gdyż wszystkie bodźce walki, mocno stymulowały moją barbarzyńską naturę. Początkowo ludzie Victora przeważali i gdy wydawało się, że zaraz zupełnie zmiażdżą przeciwników. Wtedy w pokoju pojawiło się tysiące lewitujących oczek, które zaczęły pomagać przegrywającym. Szala zwycięstwa znowu się wyrównała. W laboratorium panował istny chaos. Po stronie Victora pojawił się kolejny arrancar, to był chyba Atso, a w tym samym czasie z podłogi zaczęła się wyłaniać ogromna tuba. Nie wytrzymałem, coś we mnie pękło i ruszyłem do walki. Wiele jednak nie zrobiłem gdyż w laboratorium nastąpiła ogromna eksplozja, która wzniosła kłęby dymu i zasłoniły one całe pole walki. Potem usłyszałem przeraźliwe ryknięcie i olbrzymi napór potężnego reiatsu, który posłał mnie na kolana. W tym czasie wszystkie walki ustały, a obecni tylko spoglądali na źródło tej potęgi zakrytej w tumanach dymu. Aiba miał jeszcze jednego asa w rękawie - bestię, która właśnie została uwolniona…
Całe laboratorium zaczęło się trząść, ujrzałem szkarłat gromadzonej energii. Nastąpiła kolejna eksplozja, której fala uderzeniowa zmiotła mnie jak szmacianą lalkę. To było już za wiele dla konstrukcji tego budynku i zaczął się walić. Byłem zamroczony i nic nie mogłem przez chwilę zrobić. Ogromne kamienie zaczęły walić mi się na głowę. Wydawało się, że powinienem zostać zmiażdżonym, a jednak coś mnie uratowało. Było to jedno z latających oczek Aiby, które z trudem powstrzymywało napór ton gruzu. Dodatkowo emitowało niewielkim światłem, które pozwalało zorientować się w sytuacji. Czemu ten bydlak tak zawzięcie mnie chronił? Nie chciało mi się wierzyć, żeby za tym szły jakieś dobre intencje. Może dalej liczył na to, że jeszcze kiedyś położy łapska na swoim eksperymencie? Oczko nie było w stanie powstrzymać całego gruzu i część z nich przygniotła moje nogi. Biorąc pod uwagę jak mało było tam miejsca, to z pewnymi problemami udało mi się uwolnić swoje kończyny. Mój mały sojusznik coraz bardziej się trząsł i wydawało się, że lada chwila polegnie, a wraz z nim zwali się na mnie reszta gruzu. Musiałem działać nim to nastąpi. Chwyciłem swoje zanpakuto i uwolniłem formę shikai. Chciałem jednym potężnym cięciem utorować sobie wyjście na powierzchnię, nic innego nie przychodziło mi wtedy do głowy. Pompowałem w ostrze reiatsu licząc, że to wystarczy. Wykonałem cięcie, niestety było ona za słabe. Nie dość, że nie udało mi się przebić to jeszcze oczko dostało rykoszetem i gdzieś się poturlało, a wraz z nim znikło światło i nastały egipskie ciemności. Wyglądało, że to mój koniec i zaraz zostanę zmiażdżony…
Po raz kolejny jednak coś nade mną czuwało. Zamiast gruzu na głowę spadło mi coś włochatego. Po chwili gdy się odezwało, okazało się, że była Bell. Chyba nie mogła znaleźć lepszego momentu żeby tutaj przyjść jak teraz. Po raz kolejny ocaliła moją skórę. Z drugiej strony czy mnie zaraz sama nie zabije za to, że wprowadziłem tutaj intruzów? Czarne myśli chodziły mi po głowie. Arrancarka jednak nie wyglądała na złą i nie miała do mnie żadnych pretensji. Zachowywała się jak zwykle, radośnie, entuzjastycznie i nieprzewidywalnie. Miałem wrażenie, że bardzo lekko podchodzi do tego co się właśnie dzieje. Chaos i zniszczenie, które powodowała bestia Aiby nazwała psoceniem. Chyba nigdy ta dziewczyna nie przestanie mnie zaskakiwać. Stwierdziła, że przeniesie nas do Iliosa bo on zawsze jest w centrum uwagi. Tylko chwilę zajęło jej odnalezienie jego energii w tym całym chaosie i setek innych wzburzonych reiatsu, była naprawdę dobrze wyszkolona w tym aspekcie. Pod nami zaczęła się tworzyć jakby mała garganta, a raczej otworzyło się w coś rodzaju okna pokazujące jakieś miejsce w Torre de Mezcla. Wyglądało na to, że Bell posiadała jakieś unikatowe zdolności czasoprzestrzenne. Po chwili okno rozrosło się tak, że oboje do niego wpadliśmy i zaczęliśmy spadać na jasnopomarańczowy bruk.
Gdy się podniosłem zacząłem się rozglądać. Nigdzie jednak nie widziałem Iliosa, a w zasięgu wzroku miałem jedynie mężczyznę w stroju arrancara o czerwonych oczach i czarnych długich włosach. Jak się mu dokładniej przyjrzeć, to był do mnie dość podobny. Ktoś z boku z pewnością mógłby odnieść wrażenie jakby był ze mną spokrewniony. Okazało się, że to był właśnie Ilios. Najwyraźniej uległ przemianie do formy arrancara. Wiedział o moim udziale w inwazji i od razu, dość nieprzyjemnie zaczął wypytywać dlaczego to zrobiłem. Gdy zdradziłem mu swoje pobudki, okazał zrozumienie. Wydawało się, że jego złość minęła, aczkolwiek z pewnością tak łatwo tego nie wybaczy. W mojej obronie nawet stanęła Bell, która w dalszym ciągu podchodziła do tego lekko. Z resztą twierdziła, że wszyscy jej słudzy są już w jakimś innym miejscu bezpieczni i tylko Ilios został aby bronić wieży, co tez było czymś zaskakującym. Ostatnim razem miał niezbyt pochlebną opinię na temat tego miejsca. Twierdził, że cała ta idea społeczności hollowów to utopia skazana na porażkę. Teraz mówił, że hollowy w pewien sposób są bardziej ludzcy niż zwykli ludzie. Temat powzięła Bell i stwierdziła, że może jednak szkoda jej opuszczać to miejsce. Jej nastawienie zmieniło się diametralnie w przeciągu chwili i miała zamiar również włączyć się do walki. Zapytała mnie tylko, co mam zamiar zrobić. Gdy powiedziałem, że nie mam zamiaru włączać do walki, uszanowała moją decyzję. Kurcze, gdyby jej sojusznikiem nie był Aiba i byłaby w stanie rozwiązać mój problem z innerem, to naprawdę mógłbym bez zahamowań do niej dołączyć. Rozmowę przerwał nam jakiś nowoprzybyły arrancar, chyba sługa Atso. Zaraz zaczął mi wypominać, że bratam się z wrogiem. Nie minęła chwila, a został wyeliminowany przez Bell. Ta wykorzystała swoją wcześniej zaprezentowaną zdolność i otworzyła małą gargantę, w której zniknął łańcuch. Był on na końcu zakończony rapierem. Druga garganta pojawiła się za głową przybysza, z niej wyłoniła się broń, która przeszyła jego łeb pozbawiając życia. Ilios wyglądał na całkowicie zaskoczonego, czyżby nie zdawał sobie sprawy ze zdolności swojej pani?
Zaraz potem pojawił się ranny Basil z dziewczynami, które wyglądały na bliźniaczki syjamskie. Po pozostałościach żółtej substancji na ich nagich ciałach, można było wywnioskować, że również były eksperymentem Aiby. Taka sama substancja była bowiem w tubach, które widziałem w laboratorium. Nim chłopak stracił przytomność, zdradził że kapitan nie żyje. Była to dla mnie dobra nowina i nie mogąc powstrzymać mojej radości, roześmiałem się na cały głos. Wszyscy tam obecni spojrzeli na mnie dziwnie. Musiała minąć chwila zanim się uspokoiłem. W końcu mój jeden z głównych celów został spełniony i to tak szybko. Bell zapytała mnie co w takim wypadku zamierzam. W tamtym momencie zależało mi już tylko na poradzeniu sobie ze swoim innerem. Arrancarka to słysząc zaproponowała mi pewien sposób na rozwiązanie tego problemu. Zapytała mnie czy nie zechcę zostać hollowem, a ona zaraz dzięki swojej mocy przywróci mi wspomnienia i osobowość. Ta oferta naprawdę mnie zaskoczyła, no ale to Bell, tylko ona potrafi wpadać na takie pomysły. Nim nawet zdążyłem odpowiedzieć, do rozmowy wtrącił się Ilios, który kategorycznie chciał wybić jej z głowy takie myśli. Ja i tak nie miałem zamiaru zgadzać się na coś takiego, niezależnie od tego jak bardzo by mnie przekonywała. Na szczęście szybko to zauważyła i przestała namawiać. Z resztą nie mieliśmy czasu na pogawędki, gdyż przyszli kolejni goście.
Był to ten typek co się rządził w laboratorium Aiby, Taro i jeszcze dwóch innych arrancarów. Po chwili wywiązała się walka. Taro i ja nie mieliśmy w tym interesu, a że żadna ze stron nas nie atakowała, to staliśmy z boku nikomu nie wadząc. W międzyczasie Taro relacjonował mi jak przebiega inwazja. Victor miał wielkie problemy z tym czerwonym stworem z laboratorium Aiby, ale poza tym siły Las Noches raczej przeważały. Tam gdzie byliśmy sytuacja wyglądała jednak nieco inaczej. Bell i Ilios bardzo dobrze radzili sobie ze swoimi przeciwnikami do momentu aż przywódca nie uwolnił swojego ressurection. Szybko zepchnął Bell do defensywy pozbawiając i połykając jej ramię. To było niczym zapalnik dla Iliosa, który po chwili również pokazał swoją pełną moc. Od razu poczułem olbrzymią presję reiatsu. Chociaż to i tak było niczym w porównaniu do tego co stało się potem.
Bell wyzwoliła również swoją prawdziwą formę. Jej wygląd zupełnie się zmienił. Nie była już tą samą rezolutną dziewczyną, a dorosłą kobietą. Emanowała od niej zupełnie inna aura. Można było wyczuć jedynie ból i cierpienie. Całe moje ciało przeszły dreszcze… Z gardła arrancara od środka przebiła się przeobrażona, wcześniej pożarta dłoń. Potem przeszył go miecz, w który przemienił się, poprzednio dzierżony przez Bell, rapier. Nagle usłyszeliśmy przeraźliwy krzyk, który po chwili ucichł, a wraz z nim zaczęło znikać reiatsu arrancara. To był jego koniec, niebiesko włosa załatwiła go dosłownie w moment. Muszę przyznać, że to wszystko mnie przytłoczyło. Każdy z tam obecnych był wielokrotnie silniejszy ode mnie pomimo tego jak wiele sił i wysiłku poświęcałem na trening. Pomimo początkowego rwania się do walki, coraz bardziej dostrzegałem dzielącą mnie od wszystkich przepaść. Byłem wtedy mocno tym przybity, wiara w moje możliwości jeszcze bardziej osłabła. Ale to jeszcze nie był koniec wrażeń i ciosów w moją kruchą psychikę… Na polu walki pojawił się Atso wraz z Novembree. Spodziewałem się, że oni również zaraz zostaną pokonani przez Bell. Niewykluczone, że tak by właśnie było, ale z zaskoczenia trafił ją srebrny kunai, rzucony przez Taro. Niby nic wielkiego, ale musiał mieć jakieś specjalne właściwości bo Bell zasłabła i padła na ziemię. Zaczęła wracać do swej dziecięcej formy. Ilios chciał rzucić się jej na pomoc, ale został powstrzymany i przygwożdżony do ziemi przez Novembree, i jeszcze jakiegoś innego arrancara. Pojawili się kolejni słudzy Atso, wśród nich był wielkolud, który trzymał Mizuri, wróć - Mizuki. Ilios walczył zaciekle, próbował się uwolnić spod nacisku przeciwników. Oni jednak nie odpuszczali, chociaż widać, że mieli coraz większe problemy z jego utrzymaniem. Nie trwało to jednak długo. Atso podszedł do Iliosa i ściął mu łeb. Ja… Patrzyłem na to wszystko… I nic nie zrobiłem… Darzyłem tego arrancara ogromnym szacunkiem i mimo to, nie zrobiłem nic by ustrzec go przed tak niegodną wojownika śmiercią. Byłem w rozsypce. Wtedy usłyszałem głos mojego innera… Jad Maguarry powoli przestawał działać…
Poczuliśmy kolejne nieznane źródło reiatsu. Jak się okazało, należało do pana Torre de Mezla- Białego Lorda. Do tej pory był uwięziony, ale w końcu się uwolnił i miało dojść do rozstrzygającego starcia. Miał zamiar odpłacić najeźdźcom za atak na jego dom. Jego energia nie była tak spektakularna jak innych walczących arrancarów, a mimo to Ci nie mieli z nim większych szans. Nawet inner w mojej głowie się odezwał, karząc mi uciekać. Nie spodziewałem się, że w jego głosie kiedykolwiek usłyszę strach. Nie był to dobry moment, ale mimo mojego apatycznego nastroju nie mogłem się powstrzymać, żeby go nie wyśmiać. Nie mniej, ten Biały Lord był nie byle kim. Potrafił panować nad hollowami. Jego moc była tak potężna, że nawet wrodzy arrancarzy nie mogli odrzucić jego rozkazu i zgodnie z jego wolą popełniali samobójstwo. Na jego zawołanie do ich lokalizacji zaczęły przychodzić setki pustych. Sytuacja robiła się coraz trudniejsza. Atso kazał nam zabrać swoje „lupy” wojenne – Bell i Mizuki, nim armia hollowów do nas dotrze. Taro wziął arrancarkę, a ja zabrałem czarnowłosą. Musieliśmy improwizować, gdyż zza zakrętu zaczęły się pojawiać pierwsi przywołani puści. Zeskakiwaliśmy po dachach i balkonach zabudowy. Nie było to łatwe i moje nogi po drodze dostały mocno w kość, ale w końcu udało nam się dotrzeć na sam dół. W oddali walka trwała w najlepsze. Victor dalej mierzył się z bestią Aiby. Podobno nawet musiał uwolnić swoją prawdziwą moc. Do tej pory mam gęsią skórkę, na wspomnienie tej przytłaczającej energii. W tamtej chwili musieliśmy się stamtąd oddalić i poczekać na rozstrzygnięcie bitwy. Musieliśmy się spieszyć gdyż wyglądało, że zaraz będziemy mieli za sobą ogon. W oddali zauważyłem psiego hollowa, był to nikt inny jak Zumbido - wierny sługa Bell, który zmierzał do nas aby uwolnić swoją panią. Taro przekazał mi arrancarkę, a sam ruszył zmierzyć się z adjuchasem. Mnie pozostało zabrać dziewczyny i kontynuować ucieczkę na piaski pustyni. Po jakimś poczułem uderzenie w plecy. To Bell się przebudziła i pierwsza rzec, którą powiedziała było to, że muszę uciekać z Hueco Mundo, zaraz potem otworzyła gargantę. Do tej pory nie mogę uwierzyć, że pierwszą rzeczą jaką chciała zrobić to ratować mnie. Po tym wszystkim co zrobiłem… Zabrnąłem jednak już z tym wszystkim za daleko i nie mogłem zerwać umowy. Gdy dałem jej odpowiedź to jak małe dziecko żachnęła się i położyła na ziemi, samej nie korzystając z okazji do ucieczki. Nie miała już więcej sił i poszła spać. Obowiązywał mnie układ, ale nie mogłem oddać Bell w ręce Atso. Musiałem szybko coś wymyślić. Udało mi się znaleźć jakiś pusty pień drzewa i umieścić ją w środku. Zdążyłem to zrobić w ostatnim możliwym momencie, gdyż zaraz potem zza wydmy wybiegł Taro, za którym podążało całe stado pustych. Kazał mi dalej uciekać, a samemu próbował wymanewrować pościg. Biegłem tak co najmniej kolejną godzinę. Zaczynałem się już trochę martwić, że wszystko szlag trafił. Tym bardziej, że reiatsu Victoria i bestii zniknęło i walka najwyraźniej dobiegła końca. W końcu jednak pojawił się przede mną Taro wraz z Atso. Nie był zadowolony gdy zauważył, że nie mam Bell i dociekał co się z nią stało. Nie wiem czy to była kwestia tego, że cały czas istniało niebezpieczeństwo, że ktoś nas zaatakuje i się spieszyliśmy, ale sprzedałem mu jakąś historyjkę i chyba ją łyknął. Chociaż może to również wynikało z tego, że dalej mieliśmy Mizuki i chyba na niej bardziej zależało arrancarowi. Chwilę potem otworzył gargantę i weszliśmy w mrok. To był koniec walki o Torre de Mezcla.
221/270 PZ 2271/2484 PR Kryształ 6/10 | |
| | | Sponsored content
| Temat: Re: Yuzuru Tanaka - Moja historia | |
| |
| | | | Yuzuru Tanaka - Moja historia | |
|
Similar topics | |
|
| Permissions in this forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |
|